“Gdybym miał skrzydła choćby takie jak on…”, pomyślał Ave, a w tej samej chwili ptak przeobraził się w zmurszałą, promieniującą zimnym blaskiem hubę, wysysającą soki z bezsilnego konaru.

“To nie jest ptak ani huba. To Czarny. Chce się upewnić, że już nie wzbiję się ku Światłu”, zrozumiał Ave.

Trzy dni spędzone w szpitalu były dla Ewy trochę męczące, gdyż po raz pierwszy znalazła się w centrum uwagi obojga rodziców, do czego nie przywykła. Tato siadał na brzegu jej łóżka i usiłował opowiadać bajki, mimo że nie umiał. W jego bajkach neutrony walczyły z protonami, atomy wzbijały się w Niebo, uczeni niestrudzenie gonili neutrina i kwarki.

– Opowiedz mi lepiej o Księżycu. Kto na nim żyje? – prosiła dziewczynka.

– Na Księżycu uczeni odkryli lód. Jeśli jest lód, to znaczy, że mogła być tam niegdyś woda, a woda… – i tata płynnie przechodził do wykładu o warunkach niezbędnych dla powstania mikroorganizmów, mała Ewa zaś zasypiała.

Z kolei mama wzdychała i wpatrywała się w córeczkę z taką troską, że dziewczynka niepokoiła się, czy przypadkiem lekarze oprócz trzech złamanych żeber nie znaleźli u niej jakiejś innej, groźniejszej choroby. Jedynie babcia zachowywała się w miarę zwyczajnie, przynosiła słodkie kompoty, gęste od owoców, i to ona pamiętała, żeby na szpitalnej poduszce położyć jedną z domowych przytulanek, by obcy pokój stał się bardziej swojski. To babcia opowiadała prawdziwe baśnie o mądrych czarownicach, ślicznych, lecz głupiutkich królewnach i odważnych sierotach, które umiały zdobyć szczęście.

Wkrótce Ewa miała opuścić szpital.

Ave nie wiedział, jak długo leżał w lesie. Może trwało to długo, a może bardzo krótko, a on utracił poczucie czasu. Czas inaczej płynie dla ludzi, inaczej dla Aniołów, Ave zaś nie wiedział, kim teraz jest. Wiedział tylko, że nie powinien zostać tu, gdzie spadł.

Nie próbował frunąć, gdyż bez skrzydeł było to niemożliwe. Chciał wstać, tak jak wstają ludzie, i ruszyć przed siebie. Czuł bowiem, że dziwnym zrządzeniem losu jest blisko małej ludzkiej Istoty, którą miał chronić. Chciał się w tym upewnić i znaleźć się jeszcze bliżej niej. Lecz był ranny, nie miał też ludzkiej siły. Udało mu się jedynie pełznąć na zgiętych łokciach i kolanach wśród wilgotnego mchu, zeschłych liści z zeszłego lata i wystających korzeni drzew.

W ślad za czołgającym się Avem biegła zgniłozielona jaszczurka, szczerząc drobne ząbki i obserwując go uważnie wypukłymi koralikami nieruchomych czarnych oczu. W tej czerni mieniły się głęboko skryte, jakby uwięzione barwy. Ave nie widział jaszczurki, lecz czuł jej obecność. Nieważne, w co by się przemieniła, w ptaka, hubę czy w zeschły liść, zawsze będzie czuł jej obecność.

Nagle pojął, że nie tylko nie jest Aniołem. Pojął także, że nie jest człowiekiem. I że nie będzie mu dane nim zostać.

– Nie, nie jesteś człowiekiem – zaszeleściła za nim jaszczurka, pełznąc wśród przegniłych zeszłorocznych liści. – Jesteś pół aniołem i pół człowiekiem. Kalekim, ułomnym tworem. I nikt nie będzie cię żałował poza mną, gdyż nikt nie wie, gdzie jesteś. A jesteś równie daleko od Nieba, jak i od Ziemi, czyli jesteś Nigdzie.

Ave pojął, że Czarny ma rację. Z pozoru wydawało mu się, że pełznie, że dotyka ciałem chłodnej i burej powierzchni planety, po której zazwyczaj stąpają ludzie, ale szybko pojął, że to pełzła tylko jego kaleka powłoka. Czarny stale mu towarzyszył, wciąż się przeobrażając, gdyż szybkość, z jaką Czarni mogli zmieniać postać, zawsze przewyższała zdolności Aniołów.

Avemu pozostała tylko bezradność. Mógł też płakać. Więc zapłakał. Ale nie były to ludzkie łzy, które przynoszą ulgę w cierpieniu. Pół anioł, pół człowiek płakał nie nad sobą, lecz nad małym ludzkim stworzeniem, które nie wiedziało, co utraciło – i nigdy się tego nie dowie, nawet w godzinie śmierci. Płakał i czołgał się wytrwale.

Jaszczurka przeobraziła się w dżdżownicę i nadal pełzła za nim. Bura, wilgotna gleba, którą dżdżownica wchłaniała, ryjąc podziemne korytarze, była jej bliska. Wszak Ziemia była raczej planetą Czarnych niźli Aniołów.

Ewa tęskniła do domu i gdy wreszcie wróciła ze szpitala odetchnęła głęboko, choć to właśnie najbardziej bolało: głęboki oddech lub kaszel, które szarpały żebrami. Od razu też odkryła nad swoim łóżeczkiem jasną plamę – ślad po ulubionym obrazku z Aniołem Stróżem.

– Zdobędę dla ciebie nowy – powiedziała babcia, nie wyjaśniając okoliczności zniszczenia obrazka. Mała Ewa, nie wiedząc czemu, wolała o to nie pytać.

Ku swemu zadowoleniu dziewczynka stwierdziła, że tylko przez pierwszych kilka dni mama i tato poświęcali jej całą swoją uwagę, co było męczące. Przywykła bawić się sama. Mówiła głośno do siebie lub do przyjaciół: przytulanek, z których każda miała własne imię i które czasem odzywały się do niej bezgłośnie, gdy miały dobry humor; do drzewka szczęścia, które stało na parapecie okna i chyba lubiło małą Ewę; do drzewa wiśni za oknem. Ale na wiśniowym drzewie od paru dni przesiadywał obcy, wielki, Czarny Ptak, którego dziewczynka nie lubiła – i którego chyba nie lubiło drzewo, gdyż w miejscu, na którym ptaszysko zwykło czuwać, nie wypuściło pąków. Ten jeden, jedyny konar pozostał tej wiosny bezlistny i pozbawiony kwiatów.

Zanim żebra Ewy zrosły się i przestały boleć, zaczęło się prawdziwe lato. Ale na razie wciąż była wiosna. W czasie krótkiej nieobecności dziewczynki na jej osiedle, które tworzyło kilkadziesiąt niedużych, jednorodzinnych domów z ogrodami, położonych kilkanaście kilometrów od miasta, przybył nowy lokator. Odkryto go przypadkiem.

Siedmioletnia córka dentysty zapędziła się z psem do opuszczonych ruin. Ruiny – resztki jakiegoś domostwa, tkwiły na skraju osiedla: ślad, że przed budową tych czystych i ładnych domów nie było tu samych łąk, jak sądzili niektórzy, lecz nędzne przedmieście. Dziewczynka z wilczurem, któremu rzucała patyki do zabawy, podeszła pod starą ruderę i pies wytropił Bezdomnego. Na widok śpiącego obdartusa córka dentysty podniosła taki krzyk, że z najbliższych domków wybiegli mieszkańcy. Był to zły znak dla włóczęgi: krzycząca dziewczynka kojarzyła się wszystkim z nieokreśloną krzywdą. Jeśli płakała, musiało stać się coś złego. I gdyby obok rudery nie przechodziła akurat babcia, wszystko mogłoby skończyć się tragicznie. Dentysta, lekarz, biznesmen i polityk, mieszkańcy czterech najbliższych domów, choć na co dzień sprawiali wrażenie ludzi sympatycznych i dobrze wychowanych, teraz szarpali Bezdomnego tak dotkliwie, że na jego podartym ubraniu pokazały się plamy krwi. A Bezdomny wcale się nie bronił, i to było najgorsze. Obok, jak zwykle w pewnym oddaleniu, stała Pani Sama i choć cała jej sylwetka wyrażała sprzeciw, milczała. Babcia natomiast nie wahała się.

– Chcecie zabić człowieka? Za co?! – krzyknęła i czterech panów najpierw z oszołomieniem spojrzało po sobie, a potem puściło włóczęgę, który upadł u ich stóp jak szmaciana lalka.

– Czy coś ci zrobił? – spytała babcia krzyczącą dziewczynkę. Córka dentysty pokręciła głową.

– To czemu tak wrzeszczysz? – spytała znów babcia.

– Bo go nie znam – powiedziała dziewczynka.

– Każdy obcy to wróg? I tylko dlatego chcecie go zatłuc jak psa?

Babcia zażądała, by lekarz obejrzał rany Bezdomnego. Jednak włóczęga, który prócz nieartykułowanych jęków nie wydał z siebie ani jednego zrozumiałego słowa, nie pozwolił się dotknąć. Nikomu. Nawet babci. A widząc, że już nikt nie zamierza go bić, wczołgał się z powrotem do rudery.

– Czy on ma tam… zostać? – spytał niepewnie polityk.

– Mnie tam wszystko jedno, byle nie właził pod oczy porządnym ludziom – odrzekł dentysta.

– Niech siedzi. Pewnie i tak za kilka dni gdzieś polezie, jak to włóczęga – zakończył lekarz.

Babcia podeszła bliżej, ale na widok jej cienia Bezdomny, skryty w kącie, zakwilił jak ranny ptak, więc szybko się wycofała.

Odeszły obie z Panią Samą. Sama szła, jak zwykle drobiąc małymi kroczkami i nic nie mówiąc, ale rzucając ku babci spojrzenie, mówiące: “Też bym tak zrobiła, ale nie umiem”.

Pani Sama miała zapewne imię i nazwisko, lecz nikt się tym nigdy nie interesował. Była osobą mało ciekawą dla sąsiadów, a poza tym trzymała się od wszystkich z daleka. To Ewa wymyśliła dla niej określenie “Pani Sama” – i tak już zostało, choć nie do końca odpowiadało to prawdzie. Pani Sama miała w końcu psa, a raz na miesiąc, lub rzadziej, odwiedzał ją wysoki, chudy pan, którego mała Ewa szybko przezwała Panem Samym.

Babcia wróciła do domu, zostawiając w pół drogi przypadkową milczącą towarzyszkę.

Niemiłe zdarzenie szybko uleciało z pamięci mieszkańców, ale niechcący obróciło się na korzyść Bezdomnego: czując mimowolny niesmak do samych siebie, żaden z poważanych obywateli nie zażądał, aby policja przepędziła obcego z osiedla. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Bezdomny wyjątkowo tu nie pasował, a jednak jego akurat pozostawiono w spokoju. Zapewne dlatego, że ów obszarpany, nielegalny lokator nie czynił niczego, co wzbudzałoby sprzeciw mieszkańców osiedla. Był także inny powód – wstyd, który czaił się gdzieś na dnie ich podświadomości. Bezdomny był jak wyrzut sumienia, które można było uciszyć drobnymi aktami miłosierdzia. Prawie niczego bowiem od nich nie oczekiwał i niewiele przyjmował.

W dniu, w którym został odkryty, Bezdomny zgodził się wziąć tylko wodę i trochę chleba. Później pozostawiał nietknięte przynoszone mu kanapki z wędliną i naczynia z zupą; przyjął jedynie stare dżinsy dentysty i sweter lekarza oraz koc od Pani Samej. Gdy nie zabrał kołdry i poduszki, daru od biznesmena, wszyscy pojęli, że potrzeby tego dziwaka są niezwykle małe i że należy to uszanować. Bezdomny nie pozwolił też dotknąć swoich ran; widocznie sam obmył je wodą, którą tego pierwszego dnia przyniosła mu babcia, i nazajutrz nie krwawił.

Nieproszony gość został, a wszyscy tak się przyzwyczaili do jego niewidocznej, milczącej obecności, że uwierzyli, iż był tu zawsze.

Niewielu mieszkańców osiedla zauważyło, że niemal w tym samym czasie w dachu rudery, w zapadlinie utworzonej przez przegniłe gonty, uwił sobie gniazdo wielki Czarny Ptak. A już z pewnością nikt nie dostrzegł, że Czarny Ptak umiał być niewidoczny, zmieniać postać lub przebywać w wielu miejscach naraz.