Ave do tej pory nie wiedział, że ludzkie łzy to z jednej strony wyraz ogromu cierpienia, lecz z drugiej także ulga. Razem z łzami wypływa cierpienie, by zrobić miejsce na nową, kolejną falę bólu. Inaczej ból przestałby się w nim mieścić. Zwłaszcza że ból napływał do Avego z każdym słowem Vei. Ave, nim spadł na Ziemię, wierzył, że każde istnienie powinno trwać w harmonii, tymczasem dowiadywał się, że bywa też przypadkową, bezrozumną szamotaniną pomiędzy Dobrem a Złem lub rozumnym wyborem, nie mającym nic wspólnego z jednym i drugim.

Czarno-biały świat Avego rozpadał się razem z nim na kawałki. Biały Anioł wierzył, że wszechświat zawdzięcza swoje piękno wyłącznie Dobru. Tymczasem głos Vei nieprzerwanie rozbrzmiewał w skrzypieniu desek i gontów starego domu, w pękaniu podłogi, w podmuchach wiatru, w szeleście liści, w stukocie owadzich nóżek lub brzęczeniu ich skrzydełek czy w skrzeczeniu gawronów:

– HARMONIA TO UKŁAD POMIĘDZY DOBREM A ZŁEM.

– Dobro nie wchodzi w żadne układy, zwłaszcza ze Złem! – obruszał się Ave.

– Biedny anielski pisklaku… Dobro rodzi się w opozycji do Zła, więc gdyby go nie było, nie byłoby też Dobra. Pomyśl o tym.

Ave rozmyślał nad jego słowami, ale nie mógł tego pojąć. Na Drabinie nikt nie mówił, że Dobro i Zło to dwie połowy całości. Nikt nie ośmieliłby się powiedzieć tego w miejscu, gdzie Światłość jaśniała najmocniej. Chyba że ta gorzka wiedza przychodziła powoli, że posiadały ją wyłącznie najstarsze Anioły? Może znali ją Archaniołowie Michał czy Gabriel – i właśnie dlatego byli Archaniołami – natomiast tacy jak Ave rzeczywiście byli tylko anielskimi pisklętami niegodnymi zdumiewającej i nadto skomplikowanej prawdy o bliźniaczej naturze Dobra i Zła?

Ave otrząsnął się i doszedł do wniosku, że to niemożliwe; to tylko bliskość szaroburej Ziemi, samotność i poczucie klęski osłabiały mu wolę; to one powodują, że nastawia ucha na nieprawdopodobne i świętokradcze podszepty Mroku.

– Dlaczego mnie nie lubisz? – zaszeleścił cicho Vea.

Ewa rosła, z pięciolatki stała się ośmiolatką, dziesięciolatką, a potem, nawet nie wiedzieć kiedy, dwunastolatką. Chodziła już do szóstej klasy i dotąd nie znalazła w szkole przyjaciółki. Wszystkie jej koleżanki trzymały się razem, tworzyły pary czy trójki lub grupy, tylko ona była wciąż sama. Ale dzięki temu Ewa inaczej ceniła czas. Nie chciała go “zabijać”, tracić na zabawę, bo każdą minutę, w której czuła się sprawna, zdrowa i nie przydarzało się jej nic złego, chciała dobrze wykorzystać. Niecierpliwiły ją rozmowy o niczym, męczyło wysiadywanie w McDonaldach czy cukierniach. Nie ciekawiły prywatki i szeptanie po kątach o sekretach płci. Jej mama rzeźbiła, nagie postacie i Ewa od dziecka znała tajemnice ciała skryte pod ubraniem. Wiedziała, że to nie bociany przynoszą dzieci.

Ani Anny, ani Jana nie dziwiło to, że ich córka jest ciągle sama. Może dlatego, że to im odpowiadało, cenili sobie bowiem ciszę. Obecność innych dzieci, odwiedziny koleżanek i kolegów, głośne okrzyki, rozmowy i śmiechy wytrącałyby ich z doskonałej koncentracji. Zamknięci w swoich światach, nie dostrzegali, że ich córce brak towarzystwa rówieśników.

– Ona jest fantastyczna. Zwróć uwagę, jak znakomicie sama organizuje sobie czas! – mówiła Anna do Jana, nie dostrzegając w zachowaniu córki niczego, co mogłoby niepokoić.

– Nie marnuje go na głupoty – odpowiadał krótko ojciec Ewy, który uważał, że czas jest czymś najcenniejszym na świecie. Jan nigdy nie wpadłby na pomysł, żeby, na przykład, położyć się w trawie i patrząc w niebo, zmarnować godzinkę. “Niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie”, twierdził wprawdzie Immanuel Kant, i Jan cenił tę myśl filozofa, lecz nigdy nie oglądał gwiaździstego nieba. Anna zaś nie szukała sprzymierzeńców dla swej sztuki w harmonii z przyrodą, lecz w podręczniku anatomii i w zasadach perspektywy.

Tylko babcię więc niepokoiła cisza panująca w tym domu. Taka cisza krzyczy w domach ludzi bardzo samotnych, taka cisza panuje teraz w domu Pani Samej, której jedyny domownik, mały kundelek, wpadł pod auto.

Babcia, która mieszkała dwie uliczki dalej, nie tylko miała swoich przyjaciół, z którymi spotykała się w małych kawiarenkach i na spacerze, a czasem toczyła długie telefoniczne rozmowy. Miała też starego kota, Ancymona, i gdy przebywała w domu, rozmawiała z nim, informując go, co właśnie robi. Rozbijała ciszę głosem.

– A teraz zrobimy sobie herbatki – obwieszczała babcia i kot Ancymon szedł za nią do kuchni, ocierając się przyjaźnie o jej nogi, głos zaś czynił mieszkanie przytulnym i swojskim. Jest bowiem kilka odmian ciszy; najlepsza jest ta, która zapada z wyboru człowieka, a nie przeciw niemu. Babcia o tym wiedziała.

Dlatego ucieszyła się, gdy zobaczyła przez okno, że Pani Sama spaceruje z Panem Samym, który zapewne przyjechał na wieść o śmierci psa. Czy można jednak pocieszyć kogoś bez słów i na tak dużą odległość? Pani Sama szła wolno ulicą, jak zwykle ze spuszczoną głową, a Pan Sam, co równie normalne, półtora metra za nią drobił niewielkimi krokami, odwrócony w przeciwną stronę. Babcia, widząc to, słyszała, jak ich samotność dzwoni donośnie, jak wielki dzwon w osiedlowym kościele.

Babcia umiała wyczuć takie rzeczy, dlatego też jedyna w rodzinie usłyszała samotność wnuczki.

Mała Ewa – no, już nie taka mała, wchodziła przecież w trzynasty rok życia – czuła jednak potrzebę rozmawiania z kimś, kto chciałby jej słuchać. Nie pisała pamiętnika (trudno było nim nazwać krótkie notatki spisywane nadal w komputerowym pliku), nie wymieniała z nikim opinii na żaden temat, musiała w końcu dać upust potrzebie rozmowy. Przywykła wprawdzie do milczenia panującego w domu, sama też była małomówna, lecz nawet małomówność ma swoje granice.

To Bezdomny okazał się jej przyjacielem i słuchaczem. Odwiedzając go, mijała niekiedy Panią Samą lub widziała z daleka, jak Pani Sama stoi koło rudery. “Szuka czyjegoś towarzystwa i też woli jego niż sąsiadów”, pomyślała dziewczynka, obejmując tym słowem mieszkańców osiedla. Ale w przeciwieństwie do Pani Samej, mała Ewa rozmawiała z Bezdomnym.

– Nie lubią mnie w szkole, wiesz? Trudno mi zrozumieć, dlaczego. Wydaje mi się, że nie robię nic wbrew reszcie – zwierzyła mu się pewnego razu. Zdawała już sobie sprawę ze swej odrębności.

Obcy patrzył na nią przez mierzwę skłębionych włosów. Czuła jego spojrzenie, choć wciąż nie widziała oczu. Milczał. Przywykła, że prawie zawsze milczy. I bardzo rzadko się odzywa. Ale na pewno słyszy, wbrew temu, co twierdzi babcia. Niekiedy miała uczucie, że słyszy jego głos w sobie. Przywykła, że był blisko, że od kilku lat zawsze mogła go tu znaleźć.

Rzecz dziwna: Czarny Ptak wciąż miał nad progiem swoje gniazdo i nie odlatywał. A przecież Ewa dałaby głowę, że ten, który odwiedza ich wiśniowe drzewo, jest taki sam. Identyczny. I miała uczucie, że im bardziej Bezdomny słabnie, tym ponure ptaszysko robi się silniejsze. Większe. Intensywniej czarne. Nigdy jednak nie odważyła się porozmawiać z Bezdomnym o jego współlokatorze, wyczuwając, że on tego nie chce.

Zwierzała mu się za to ze swoich wątpliwości, opowiadała o szkole i o domu. Słuchał uważnie i z ciekawością. Raz wyznała swemu dziwnemu przyjacielowi:

– Boję się, że mama nie jest wielką artystką. Zauważyłam, że nic jej nie boli nawet wtedy, gdy rzeźbi ból. Dlatego jej to nie wychodzi.

Bezdomny siedział nieruchomo. A Ewa wypowiadała się z powagą:

– Van Gogh cierpiał, gdy malował. Obciął sobie ucho, wiesz? Beethoven, gdy komponował, płakał. Bo był głuchy. Nie tak jak ty, tylko naprawdę. Goya, wielki artysta, całe życie był przerażony, że inkwizycja spali go na stosie. A Boschowi śniły się potwory, które malował, bał się spać. Gustaw Mahler, taki kompozytor, cierpiał na depresje, a Czajkowski prawie zwariował. – Dziewczynka opowiadała mu o wszystkim, czego dowiedziała się o artystach z grubych książek leżących na półce mamy. Każdy z tych niezwykłych twórców, co ją od razu uderzyło, coś przeżywał, czegoś się bał, za coś cierpiał. A jej mama miała życie poukładane – los oszczędzał jej mocnych przeżyć. Ewa nie była pewna, czy to dobrze.

Bezdomny słuchał i wciąż milczał, a jego milczenie zachęcało, by dziewczynka bez skrępowania mówiła dalej.

– Czy mam powiedzieć mamie, że powinno ją coś boleć, gdy rzeźbi? – spytała i spojrzała czujnie na swego dziwnego towarzysza. Wydawało się jej, że słyszy odpowiedź.

– …mam się nie wtrącać. TO do niej przyjdzie.

– Ale co? Cierpienie? – spytała głośno, a on skinął głową:

– Cierpienie to życie, Dobro to życie i Zło to życie. Cierpienia nie wybierasz, ono na ciebie spada. Ale za jego sprawą możesz wybrać. Do wyboru potrzebujesz rozumu. Zrób tak, aby twój rozum nie był ponad Dobrem i Złem. Spróbuj, choć to chyba trudne – powiedział nagle i obrócił głowę tam, gdzie Czarny Ptak miał swoje gniazdo, jakby chciał, by i on go słyszał.

Ptak zaskrzeczał chrypliwie.

Ewa nie pojęła w pełni słów swego przyjaciela, ale wyczuwała, o co może mu chodzić. Prawo Einsteina, o którym opowiadał jej tata, jest wynikiem pracy czystego rozumu, lecz można je zastosować do złych lub dobrych celów. Ludzie postarali się i o jedno, i o drugie. Internet jest tworem czystego rozumu, lecz wraz z mądrymi internautami do tego sztucznego świata zaczęły napływać gigabajty Dobra i Zła, wśród których wciąż trzeba wybierać. Nauka biologii rozwija się dzięki pracy czystego rozumu, lecz roślinom, zwierzętom i bliźnim można wyrządzać krzywdę lub pomagać im w potrzebie.

– Tak. Właśnie tak – pokiwał głową Bezdomny.

Ewę dziwiło, że ktoś tak mało jej znany o wiele lepiej wyczuwa jej kłopoty, zmartwienia i myśli niż najbliżsi. Jakby on był w niej, co było przecież niemożliwe. “Dlatego pewnie Pani Sama też do niego przychodzi. Pan Sam jest osobno i Pani Sama osobno. Poza obcym pojmuje to tylko babcia”, myślała dziewczynka.

…a babcia właśnie stała w pobliżu, nie dostrzeżona ani przez Bezdomnego, ani przez Ewę, i myślała ze strachem: “Ogłuchłam…” Widziała wyraźnie, że rozmawiają i gestykulują, a jednak nie słyszała żadnego dźwięku! żadnego!