Babcia powoli odchyliła bok poduszki. Ewa z Anną, wstrzymując oddech, pochyliły się nad tapczanem. Złocisty plusz ustąpił miejsca wyblakłej ze starości czerwieni wsypu, wewnątrz którego kłębiło się ciasno zbite gęsie pierze. Jak w każdej poduszce, jedne pióra były cienkie, puchowe, inne dłuższe, dojrzałe i twarde.

– Jak je rozpoznamy, przecież tutaj są ich tysiące…! – przeraziła się Ewa – Jak mamy odróżnić to jedno, jedyne?

Babcia otworzyła wnętrze poduszki. Była przejęta do granic wytrzymałości. Ona też nie wiedziała, jak odróżnić TO pióro od innych w tej stłoczonej, skotłowanej masie pierza.

Uchylone okno nagłe trzasnęło pod wpływem przeciągu. Mocny powiew rozwarł je teraz na całą szerokość i przeleciał przez pokój, atakując drzwi wiodące do przedpokoju, które otwarły się z hukiem. Ze stolika spadł na ziemię kryształowy wazon i rozbił się na mnóstwo drobnych, piaszczystych okruchów. Firanki frunęły pod sufit, a okiennice hałaśliwie trzaskały o ściany. Anna podbiegła ku oknu, by ratować zagrożone szyby, a babcia schwyciła klamkę i zaczęła przyciągać do siebie drzwi. W drugim pokoju wiatr otworzył inne okno i hulał teraz po obu pomieszczeniach. Ewa skoczyła na pomoc babci, Anna zaś nadal szamotała się z oknami. Żadna z nich nie zauważyła, że pierze i puch zaczęły wydobywać się z poduszki i tańczyć z wichrem po pokoju…

– Mamo! Babciu! Jakie to piękne! – krzyknęła nagle Ewa.

Nad babcinym tapczanem unosiła się śnieżna chmura. Leciutkie małe piórka swawoliły na wietrze, wzbijając się pod sufit, uszczęśliwione, że znowu ożyły po wieloletniej niewoli w czerwonozłotej klatce. Cięższe pióra płynęły wolno, majestatycznie, wznosząc się, to znowu opadając.

– Śnieg! Śnieg! – zaśmiała się Anna, bezwiednie wtórując córce. Obie goniły teraz za piórami, próbując je chwytać, i śmiały się radośnie.

Babcia uporała się z drzwiami, lecz okna nadal były otwarte i po pokoju hulał mocny wiatr. Matka z córką wirowały wśród puchu i piór, jakby odprawiały jakiś rytualny taniec. Starszą panią mógłby ten widok rozbawić, może nawet wzięłaby udział w tym tańcu, gdyby nie niepokój, który poczuła już z pierwszym podmuchem wiatru.

Nie pierwszy raz do jej domu wkradł się wiatr, lecz nigdy nie był aż tak silny. Okno wychodziło na wschód, ocieniało je wysokie drzewo, a kilkanaście metrów dalej wyrastała ściana domu sąsiadów. Wiatr nie miał się gdzie rozpędzić. A jednak dmuchnął tak mocno, że otworzył drzwi i szalał po mieszkaniu. To ten niepokojący wiatr wydobył pierze ze starej poduszki; to on poderwał pióra do szalonego tańca. I to ten wiatr, którego nie powinno być, wznosi teraz wysoko jedno z piór i ciągnie ku rozwartemu oknu. Anna z Ewą, wirując po pokoju, tego nie widzą. Tymczasem to jedno pióro, odróżniające się od reszty długim, smukłym krojem, grubą, perłową stosiną, śnieżną białością barwy i drżącym, srebrnozłocistym puchem, jest coraz bliżej okna…

Babcia chce krzyknąć i nie może. Chce ostrzec Annę i Ewę, ale z jej gardła wydobywają się tylko nieartykułowane, bełkotliwe dźwięki. Chce podbiec do okna i je zamknąć, zanim pióro wyfrunie, lecz ma uczucie, że jej nogi wrosły w podłogę. Złocistobiałe pióro płynie wysoko pod sufitem, lada chwila będzie za oknem, gdzie rośnie drzewo… Czy babci się wydaje, że na drzewie za oknem siedzi wielki, Czarny Ptak?

– Anna… Ewa… – mamrocze babcia nieswoim głosem i wydaje jej się, że fruwający po całym pokoju puch z poduszki za chwilę ją udusi, a córka i wnuczka nawet tego nie zauważą.

To Ewa pierwsza dostrzega, że ze starszą panią dzieje się coś złego; że jej twarz zsiniała, a ręka wskazuje w stronę okna. Anna także przestaje tańczyć i jej spojrzenie wędruje ku oknu. Pierze z poduszki właśnie wyfruwa, kołując, tańcząc, wirując, a poprzez tę białą chmurę Anna wyraźnie widzi czarną sylwetkę ptaka. Tym razem ptak nie tkwi w złowieszczej nieruchomości, lecz podrywa się do lotu. I frunie prosto ku nim…

– Wiem, po co on frunie! – chce krzyknąć babcia, lecz wciąż ma ściśnięte gardło i nie jest w stanie wydobyć żadnego dźwięku. A przecież trzeba krzyczeć, bo Czarny Ptak zaraz, schwyci dziobem TO pióro, jest już tak blisko, już, już…

– A sio! Uciekaj! Nikt się ciebie nie boi! – krzyczy Anna i całym ciałem rzuca się ku otwartemu oknu. Łapie oba skrzydła, przyciąga je do siebie i zatrzaskuje z takim hukiem, że jedna z szyb niemal wylatuje z ram. Czarny Ptak z rozpędu uderza dziobem w szybę, zostawiając na niej odpryśnięty, podobny do gwiazdy ślad, i znika, jak cień, którego nigdy nie było. Wiatr nagle cichnie, a resztki pierza, z poduszki, wolno wirując, opadają na tapczan, meble i podłogę.

– ONO tu było. Było! – mówi bezradnie babcia.

– Jest? czy wyfrunęło? – pyta przerażona Ewa.

– Widziałam je, ale coś odjęło mi głos, a w was chyba wstąpił diabeł! Tańczyłyście razem z wiatrem i pierzem jak dwie czarownice… – mówi babcia, jąkając się ze zdenerwowania.

– Gdzie ono jest? – pyta Anna, rozglądając się z lękiem po pokoju. Zostało tak niewiele pierza, że nie starczyłoby nawet na mały Jasiek.

– Wyfrunęło! – płacze Ewa i znowu opuszcza ją nadzieja. Podnosi głowę, by wyjrzeć przez okno na ponury świat, i… dostrzega słaby blask sączący się spoza brązowych zasłon. Anna z babcią dostrzegają go niemal w tej samej chwili, ale to Ewa już bierze krzesło i wspina się. Staje na palce, podskakuje, lecz nie sięga ręką aż tak wysoko. Anna rusza, by jej pomóc, lecz babcia daje znak, by się cofnęła.

– To nie był twój Anioł, tylko jej – szepcze córce. – Nie wiem, czy wolno ci dotknąć tego pióra, Anno.

Więc obie stoją i patrzą, jak Ewa przyciąga do okna stół. Dziewczynka szamoce się i szarpie z ciężkim, starym meblem, lecz matka i babcia nadal stoją bez ruchu.

Ewa wspina się na stół i sięga ręką za brązową zasłonę, skąd wyraźnie sączy się złocisty, słaby blask.

– Jest takie miękkie, ciepłe i tak piękne, tak bardzo piękne – szepcze, gdy już trzyma w dłoni smukłe, długie pióro, otoczone drżącym, srebrnozłotym puchem. – To ONO. Wiem, że to ONO – powtarza i schodzi ze stołu. Matka i babcia podchodzą teraz ku niej i spoglądają na białe pióro, które dziewczynka trzyma w ręce.

– Oczywiście, że nie jest ptasie. Przecież to widać – szepcze Anna.

– Tak – przyznaje babcia i dopiero teraz uświadamia sobie, dlaczego osiem lat temu zabrała do domu to duże pióro, a potem tak długo je przechowywała.

– Co teraz? – pyta wnuczki, nie mogąc oderwać oczu od drżącego, srebrzystozłotobiałego puchu.

– Teraz musimy znaleźć Anioła, który je zgubił – odpowiada Ewa.

Mrok nie cofał się, lecz nie narastał. To było dziwne. Blask, którego nie powinno tu być, wzmocnił się. Ave nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć. Był już tak zmęczony, że rozproszenie się, choć oznaczało koniec, wydawało mu się lepsze niż stan, w jakim się znajdował. Nie miał w sobie siły człowieka, lecz jedynie wszystkie jego słabości; z anielskiej Mocy pozostała mu tylko pamięć. I właśnie pamięć sprawiała ból; większy niż ból fizyczny, który doskwierał mu jako półczłowiekowi. Głęboka rana na plecach jątrzyła i piekła, przypominając o cudownym, upajającym locie pomiędzy Niebem a Ziemią. Ostatnim locie. Jego stopy, nienawykłe do stąpania, otarte do krwi, nabrzmiałe, przyczyniały mu nieustannego cierpienia. A samotność i bezradność potęgowały lęk.

Ave do tej pory nigdy nie zaznał samotności. Anioły żyły w gromadach; gromada przydawała im pewności siebie i zwiększała Moc. Dlatego Ave rozumiał, co czuje jego bliźniaczy brat, Vea, gdy mówi, że ciągnie go do gromady, choć tamta gromada budziła wyłącznie ponure skojarzenia i strach. Nawet Vea bał się natężenia Zła, mimo że tęsknił za jego Mocą.

Anielska gromada była czymś zupełnie innym. W gromadzie kształtowało się anielskie poczucie Prawdy i Miłości. Gromada strzegła najmłodsze Anioły przed popełnianiem zbyt wielu błędów, gdyż za błędy Anioła płacił człowiek. Zdarzało się też odwrotnie: bywały Istoty ludzkie oporne na anielską pieczę. Ave wiedział, że dawały one posłuch Czarnym Gromadom. Powoli przekonywał się – wprawdzie niechętnie i bardziej z przymusu niż z własnej woli – że każda z ludzkich Istot ma przy sobie dwa Anioły, Czarnego i Białego. I tak jak one toczyły walkę, tak i w człowieku toczył się nieustający spór między Dobrą a Złą stroną jego natury. Ave pojął też, że Prawdę tę miał poznać na Drabinie, przechodząc na coraz wyższe jej szczeble – i zarazem rozumiał, dlaczego nie obdziela się tą wiedzą zbyt wcześnie najmłodszych Aniołów. Świadomość posiadania na Ziemi brata bliźniaka dla niektórych byłaby zgubna. Być może zaczęłyby one poszukiwać swej drugiej połowy i zamiast toczyć z nią walkę, pokochały ją?

Ave na Drabinie dowiedział się już, że zadanie Anioła nie polega na chronieniu ludzi od wszelkiego zła.

– Jeśli ustrzeżesz ludzką Istotę przed wszelkim Złem, które jej zagraża lub które ona może popełnić, to ją odczłowieczysz. Niektóre z nich powinny cierpieć. Jeśli odbierzesz im całe cierpienie, uchronisz przed każdym bólem czy złą przygodą, to odbierzesz im mądrość, czucie i wrażliwość – tłumaczył Uriel, uśmiechając się pobłażliwie na widok zdumienia młodych Aniołów. – Chroniąc nadto gorliwie ludzką Istotę, uniemożliwiacie jej wejście na wyższe szczeble ludzkiej Drabiny. Albowiem jeśli ludzie nie będą umieli rozpoznać Zła, to pozbawieni choćby na chwilę anielskiej pomocy, szybko zbłądzą. Nadgorliwy Anioł czyni więc ludzkiej Istocie krzywdę równie wielką jak Czarny.

Ave dopiero tutaj, na Ziemi, zrozumiał, co Archanioł miał na myśli. W gruncie rzeczy mówił to samo, co Vea, choć innymi słowami. Z drugiej strony myśl, że Vea nie kłamie, była Avemu przykra. Przywykł wierzyć, że Prawda związana jest z Aniołami, a kłamstwo z Czarnymi. Świadomość, że jest to bardziej skomplikowane, niż sobie wyobrażał, niepokoiła go. W ogóle nowo poznana rola Zła u boku Dobra była dla niego zaskoczeniem. Zatem człowiek, wystawiony na zakusy Zła, mógł, jeśli chciał, wyjść z tego spotkania mocniejszy, a nie słabszy? Jeśli chciał. Jeśli był do tego przygotowany.