Choć umysł miałem trzeźwy, a nawet, jak sądziłem, zbyt racjonalistyczny, swój afekt traktowałem jako namiętność duszy. Brałem go za fenomen samoistny, odrębny. I jako takiemu – ufałem, szukając dlań spełnienia w dziedzinie mowy, słów. Tymczasem nagle Picasso, ten Dionizos-Poganin, z szyderczym, sprośnym rechotem, wylewał mi na głowę kubełek zimnej wody:

„A więc powiadasz, jeune homme, że zadurzyłeś się… że wielbisz panią profesor… i marzysz o jakiejś Wiktorii. – Na czym ma ona polegać, jeśli wolno zapytać? Na tym, że spojrzy na ciebie? Że powie ci coś miłego? Że ci okaże sympatię i będziecie prowadzić eleganckie dialogues… tfu! conversations? - Otóż, mój pięknoduchu, jest to słodka ułuda, którą cię wabi Natura. W istocie chodzi o to, abyś się z nią połączył i oddał jej nasienie. A to wygląda tak, jak ci tu pokazuję. Patrz, oto meta twych tęsknot, cokolwiek jest ich treścią, jakkolwiek się objawiają. Oto punkt docelowy twojej błogiej wędrówki. A pamiętaj, mój mały, że to zaledwie obrazki – sztuka, kreacja, ironia. Wżyciu rzecz jest o wiele… nieporównanie mocniejsza i mniej cywilizowana. Dzika, gwałtowna, obłędna. Deliryczna, pijana…

Patrzyłem oniemiały na wyuzdane ciała skłębione w płciowym uścisku, zadając sobie wreszcie pytanie dotychczas tłumione, czy pragnąłbym z nią tego. W utopijnym, rzecz jasna, projekcie rozwoju zdarzeń, zakładającym jej wolę, inicjatywę i śmiałość.

Lecz igła magnetyczna busoli mojego „ja. – tego, com brał za siebie, z kim się utożsamiałem – zachowywała się dziwnie. Nie wskazywała co prawda jednoznacznie na „nie” (kolor niebieski, „północ”), ale i nie na „tak” (kolor czerwony, „południe”). Wirowała szaleńczo jak w polu zmiennych sił lub zastygała w miejscu – pośrodku, w punkcie zero, jakbym stał na biegunie.

„Dlaczego…”, ostatkiem sił przyparłem siebie do muru, „dlaczego nie odpowiadasz? I czemu właściwie nie ‘tak’?”

„Bo to nie czyni zadość”, odezwał się na to głos, który choć mówił we mnie, brzmiał obco i lodowato. „To jedynie uśmierza, to znaczy, zabija ułudę. Ale nie zaspokaja”

„Nie zaspokaja?”

„Nie. W dziedzinie słodkiej ułudy zaspokojenia nie ma”

„Bo co?”

„Bo nie ma formy, w której by mogło się ziścić”

Opuściłem powieki i pochyliłem głowę, po czym ruszyłem dalej, w kierunku następnej sali. W przejściu do niej jednakże stały niklowe słupki połączone pluszową, stylizowaną liną, która szerokim łukiem swojego zawieszenia zdawała się uśmiechać. No, bo i rzeczywiście, wnętrze przez nią strzeżone bynajmniej nie było smutne – ciemne czy wyludnione. Tonęło w rzęsistym świetle, gościło haute société i kipiało rozgwarem.

Na zestawionych stołach, pokrytych prawie do ziemi białymi obrusami, stały baterie kieliszków, platerowane kubełki z butelkami szampana i kryształowe naczynia pełne słonych paluszków, krakersów i oliwek nadzianych na wykałaczki. Pośrodku, na krągłym plateau ze złocistego drewna spoczywał wianuszek serów z wbitymi w nie nożykami.

Ludzie, trzymając kieliszki i paląc papierosy, stali w niewielkich grupkach i żywo rozmawiali. Co jakiś czas, leniwie, podchodzili do stołów, by dolać sobie szampana i przekąsić oliwką, albo schrupać krakersa, albo jedno i drugie, i jeszcze zagryźć serem, po czym wracali na miejsca, do życia towarzyskiego. O ile w westybulu, przed otwarciem wystawy, język polski, choć z rzadka, przebijał się tu i ówdzie, o tyle tu całkiem zamilkł, ustępując gościnnie przemożnej francuszczyźnie.

Udając, że patrzę w katalog, badałem wzrokiem salę.

Srebrnowłosa Mariannaf… Zielonooka!… Dyrektor!… Profesor Levittoux! (którego znałem ze zdjęć)… I w końcu – ona, tak jest! We własnej osobie. Madame.

W czarnym, obcisłym golfie, na którym się srebrzył łańcuszek zwieńczony dorodną perłą, w spodniach w tym samym kolorze, zaprasowanych w kant, i w wysmukłych pantoflach na kształtnym, wysokim słupku, stała wyprostowana z lekko zadartą głową, trzymając lewą rękę na niewielkiej torebce przewieszonej przez ramię (zupełnie innej niż ta, którą widziałem był w szkole), a prawą dzierżąc kieliszek z musującym szampanem. Jej rozmówcami byli nobliwi starsi państwo: on w muszce (jak Konstanty), wysoki, szpakowaty; ona w sukni z żorżety i kapeluszu na głowie. Jak miało się wkrótce okazać, był to sam ambasador i jego połowica.

Osłupiałem z wrażenia. Przede wszystkim dlatego, że w ogóle ją ujrzałem i że moje rachuby potwierdzały się w końcu. Niemałą jednak rolę odgrywał w tym również jej wygląd i wielkopański styl w postawie i zachowaniu. Ileż razy widziałem, jak ludzie skądinąd śmiali, pewni siebie i zręczni, gubili się w sytuacji niecodziennej, odświętnej, wymagającej refleksu, dobrych manier i wdzięku! Jak maleli znienacka, stawali się nieporadni, zapominali języka i – wypadali fatalnie. Z nią zaś było na odwrót. W tym ekskluzywnym milieu, pełnym esprit i brillant, nie tylko nie traciła, lecz jeszcze zyskiwała. Mówiąc o czymś ze swadą godną zapewne samej Simone de Beauvoir, spowita w obcisłą czerń, na której się pyszniła połyskująca perła, z jedną nogą nieznacznie wysuniętą do przodu i lekko zgiętą w kolanie, a drugą wyprostowaną, mocno stojącą na ziemi na podwyższonym obcasie – była olśniewająca!

Lecz ta apoteoza słono mnie kosztowała. Bo niweczyła do reszty i tak gasnące nadzieje na nawiązanie kontaktu (o wspólnym wyjściu z galerii nie warto nawet wspominać), a na dobitek jeszcze boleśnie ośmieszała moje wyobrażenia o jej pozycji w świecie. Zakładać, że będzie tu gościem takim samym jak ja, przeciętnym, anonimowym, zwiedzającym wystawę samotnie wśród gawiedzi, i liczyć, że na koniec wpadnie w pajęczą sieć, jaką na nią zastawię – było, doprawdy, naiwne i godne pożałowania.

Ale i to jeszcze nie wszystko. Bo jej żywa sylwetka, tak jak się przedstawiała, w tej efektownej czerni i władczej, dumnej pozie, stanowiła niejasne, niepokojące wyzwanie wobec obrazów Picassa – nagości i fizjologii. Pomiędzy tym, co widniało na płaszczyźnie papieru, a tym, co się oto jawiło w przestrzeni jasnej sali, zachodził dziwny spór, trudny do wyrażenia. Sztuka – będąca pozorem – stała po stronie „prawdy”. Życie w osobie Madame – będące rzeczywistością – było po stronie „pozoru.”

Picasso obnażał, odsłaniał, pokazywał biologię i mówił:

„Ecce Homo…

„Mais non!” - replikował kształt ludzki odziany w kruczą czerń i na wysokich obcasach. „C’est moi qui suis LHomme!” [130] I wybierając mnie z tłumu na koronnego świadka, zaczynał przesłuchanie:

„No, i co wolisz, chłopcze?. zwracał się z niemym pytaniem. „Nagość, bezwstyd, zwierzęcość? Le corps sauvage et nu? [131] Czy szatę? Ciało odziane, i to o tak, voilà, że wygląda w ten sposób? – No właśnie! Widzisz sam! – Bo kim jest człowiek nagi? Kimś pozbawionym godności, a w każdym razie mniej wartym od kogoś ubranego. Nagi w rozmowie z ubranym nie ma… nie może mieć racji, jakkolwiek byłby piękny albo pociągający! – Ten kpiarz, Picasso, powiada, że Prawdziwy to Nagi czy też że Nagość to Prawda… Powiedzmy. Niech mu będzie. – Cóż to jednak za prawda, której każdy się wstydzi? To może być tylko jedno: hańba i nic innego. – Dziękuję. Wolę inną. A mianowicie taką, że jest nią właśnie strój, a nie bynajmniej nagość. Prawdziwie ludzki to taki, który jest właśnie odziany, tak samo jak dwunożny, a zwłaszcza ten, co mówi. A im lepiej odziany, tym bardziej ludzki. Boski! – No, a teraz wybieraj! Wolisz mnie taką, jak widzisz, elegancko ubraną, w postawie wyprostowanej, zniewalającą spojrzeniem, a zwłaszcza giętką mową? Czy obnażoną do cna, leżącą i rozwaloną w nieprzystojnej pozycji i, miast czarować słowami, wyjącą jak zwierzę w rui? Chcesz wspinać się ze mną? Iść w Alpy? Wejść na Mont Blanc – szczyt ludzki? Czy stoczyć się w Rów Mariański? W prawieczną głębię i mrok? W matecznik pierwotniaków?.

Na tych pięknych pytaniach, choć jakże dojmujących, monolog jej postaci adresowany do mnie urwał się niespodzianie. Moja stacja odbiorcza przestała go dyktować. To zaś było wynikiem zmiany w polu widzenia.

Do konstelacji trzech osób, które obserwowałem, zbliżył się mianowicie Dyrektor Service Culturel, trzymając odkorkowaną, lśniącą butelkę szampana (z białą serwetką na szyjce zawiązaną jak szalik), i po dolaniu wszystkim musującego trunku poprosił prawdopodobnie, ażeby przeszli z nim dokądś – bo tak się właśnie stało.

„Znają się”, pomyślałem i straciłem ich z oczu.

Starszego pana w muszce i damę w kapeluszu ujrzałem jeszcze raz w jakąś godzinę później, gdy pożegnawszy Zachętę, przechodziłem samotnie przez skwer u jej podnóża. Wsiadali do limuzyny – czarnego citroena DS 21, któremu z przedniego błotnika po prawej stronie maski wyrastał srebrny drążek z niewielką chorągiewką – niebiesko-biało-czerwoną.

Wystawa wzbudziła w Warszawie niesłychany rezonans i to niemal z dnia na dzień. Gazety i czasopisma, radio i telewizja – wszystko to było pełne sprawozdań, omówień, dyskusji i artykułów wokół malarstwa Picassa pokazanego w Zachęcie. Przeważał entuzjazm i zachwyt. Sypano komplementami, podziwiano, cmokano. „Niespożyta witalność”, „wielka pochwała życia”, „ekstatyczny optymizm wywiedziony z Natury” – krzyczały nagłówki recenzji albo ich podrozdziałów.

Jednocześnie dzienniki w informacyjnych notach donosiły o dzikich, iście dantejskich scenach, do jakich dochodziło u podwoi galerii przed godziną otwarcia. „Takiego napływu gości nie pamiętają najstarsi pracownicy Zachęty. Tego jeszcze nie było!” – anonsowały gazety (zwłaszcza popołudniówki). „Potrójna ekipa bramkarzy nie może sobie poradzić ze szturmującym tłumem wielbicieli Picassa”

Lecz były też inne głosy. Krytyczne, pełne niechęci, a nawet potępienia. „Obsesja erotyczna”, „odrażająca mania na tle organów płciowych”, „żałosny ekshibicjonizm artysty z uwiądem starczym. – srożyli się recenzenci z najróżniejszych pozycji. I kpili z publiczności oraz… władz oświatowych:

„Na co walą te tłumy? Co je tam tak przyciąga?’ – grzmiał pewien stróż moralności w oskarżycielskiej tyradzie. „Malarstwo? Sztuka? Piękno? Nie dajmy się zwariować! – Odpowiedzi udziela przekrój wiekowo-społeczny tej masy zwiedzających. Zasadniczy odsetek stanowią licealiści i wojsko na przepustce! Następnie – brać studencka, a wreszcie – gawiedź miejska, która, jak wiemy z badań, nie chadza do muzeów, ba! której przedstawiciele w przeważającej liczbie (jak wynika to z ankiet) znaleźli się tam obecnie, o zgrozo, pierwszy raz w życiu!

[130] Nic podobnego! (…) To ja jestem Człowiekiem.


[131] Ciało dzikie i nagie?