ROZDZIAŁ PIĄTY

25. Dla mnie świat jest tu!

Otwarcie wystawy w Zachęcie miało miejsce w niedzielę o godzinie dwunastej. Przybyłem tam znacznie wcześniej, co najmniej dwadzieścia minut. Mimo to, tak przed wejściem, jak (zwłaszcza) w westybulu, było już mnóstwo ludzi i wrzało od ruchu i gwaru. Przeważał język francuski, przynajmniej się wybijał – swoją koloraturą i szczególną dźwięcznością, ale słychać też było kilka innych języków – włoski, hiszpański, angielski – najsłabiej nasz rodzimy.

U szczytu pierwszych schodów, na szerokim półpiętrze, stały dwa mikrofony, a w tle widniała olbrzymia fotografia Picassa przecięta jego podpisem w ogromnym powiększeniu i ozdobiona u spodu stojącym na małym cokole szafirowym wazonem z bukietem kilkudziesięciu biało-czerwonych goździków. Nieco wyżej, z dwóch stron, znad marmurowych poręczy idących na pierwsze piętro, wystawały kamery i lampy na statywach.

Przed kontuarem szatni stał portier w uniformie i wysoka kobieta mówiąca po francusku z wpiętą w klapę kostiumu plakietką „Service – CBWA”, którzy do oddających swoje wierzchnie okrycia zwracali się z grzeczną prośbą o okazanie zaproszeń, a jej bezgłośne spełnienie kwitowali przesadnie czołobitnym „dziękuję. albo „merci beaucoup” .

Czekając na swoją kolej, zacząłem się niepokoić. Jak oni zareagują na moją carte d’entrée? Uznają ją bez słowa? Podziękują – jak innym? Czy jednak co najmniej się zdziwią lub – zgłoszą zastrzeżenia? Owszem, widniała na niej pieczątka Ambasady i zamaszysty podpis dyrektora wydziału, lecz papier ten nie był imienny. Co zrobić, gdy zaczną mnie pytać, kim jestem i skąd to mam? Mówić prawdę, jak było? Czy jednak kogoś udawać? Francuza? Ryzykowne. Człowieka powiązanego z korpusem dyplomatycznym? Nie byłem zdecydowany.

Wreszcie wpadłem na pomysł. Dobyłem z portmonetki jedną z mych nieodłącznych, nieocenionych agrafek i przekłuwszy nią kartę, przypiąłem ją sobie na piersi w najwidoczniejszym miejscu. Dochodząc do kontuaru, zacząłem odgrywać kogoś, komu bardzo się śpieszy i kto jest zamyślony, a gdy rozległ się przy mnie uprzejmy głos portiera – „zaproszenie, prosimy” – udałem zdziwionego, jakbym nie bardzo rozumiał, o co właściwie chodzi, i wskazałem dyskretnie na przypięty kartonik.

– Oh, excusez moi! - włączyła się wtedy kobieta z Service CBWA i, niczym odszkodowanie za popełnioną gafę, wręczyła mi katalog.

– Merci, merci, madame - odrzekłem na to z najlepszym, na jaki mnie było stać, gardłowym „er” i akcentem, i uśmiechając się w duchu oddałem płaszcz szatniarzowi.

Pokonawszy ten próg, przystąpiłem natychmiast do metodycznej lustracji zgromadzonych już gości, by stwierdzić, czy wśród nich znajduje się Madame. Nie odnalazłem jej. W tym stanie rzeczy zająłem najdogodniejszą pozycję do obserwacji wejścia – na schodkach po prawej stronie, za trójnożną tablicą z rozlepionym plakatem, i stamtąd, sam osłonięty, kontrolowałem wzrokiem wchodzących do galem

Zacząłem przy tym rozważać, jak ukartować spotkanie, kiedy w końcu się zjawi, a zwłaszcza w jakim momencie przystąpić do działania. I wziąwszy pod uwagę rozliczne za i przeciw, doszedłem wkrótce do wniosku, że wariant najkorzystniejszy to spotkać ją nie od razu, a nawet nie w trakcie zwiedzania, lecz raczej później, pod koniec, gdy zejdzie już całą wystawę i zacznie się zbierać do wyjścia. W tym momencie, po pierwsze, obrazy nie będą już dla niej wyłącznym lub choćby głównym przedmiotem zainteresowania: napatrzywszy się na nie, znów zacznie dostrzegać świat, na który wcześniej zapewne nie będzie zwracać uwagi lub który wręcz będzie traktować niechętnie i z rozdrażnieniem jako coś, co przeszkadza w kontemplacji dzieł sztuki; po drugie, dopiero wtedy będzie najlepszy pretekst do nawiązania kontaktu: cóż bowiem może się równać z naturalnością pytania o wrażenia z wystawy! A przecież nawet zdawkowa odpowiedź na to pytanie wystarczy już, by zadzierzgnąć i rozwinąć rozmowę; wreszcie, po trzecie, debiut w tej właśnie fazie imprezy stwarza realną szansę, aby opuścić galerię w jej towarzystwie. Razem!

Z założeń tych wynikał następujący wniosek: przez większą część wernisażu trzeba będzie ją śledzić, samemu się przed nią kryjąc; widzieć, nie będąc widzianym; panować nad sytuacją, tak by rozpocząć akcję w najstosowniejszej chwili.

Podniecające zadanie. Cóż, skoro wciąż jej nie było!

Tymczasem w westybulu robiło się coraz gęściej. Ludzie stali stłoczeni, dosłownie głowa przy głowie, i niecierpliwie czekali na chwilę inauguracji.

Sunąłem wolno wzrokiem jak okularem lornetki po twarzach zebranych gości, starając się nie pominąć ani jednej osoby. Niestety, żadna z nich nie była tożsama z Madame.

Wreszcie – zaczęło się. Rozbłysły reflektory, zaskrzeczały głośniki, operatorzy przywarli do wizjerów kamer, a na szerokie półpiętro zeszło z góry trzech mężczyzn w odświętnych garniturach i stanęło po środku przed dwoma mikrofonami.

Pierwszym przemawiającym (a ściśle, czytającym z wyjętej z kieszeni kartki) okazał się przedstawiciel Ministerstwa Kultury.

Po paru pierwszych zdaniach, poczuwszy smak drętwej mowy, przestałem go słuchać uważnie, wracając do obserwacji. Moją uwagę wskrzesiło dopiero słowo „Gurnica”, które w pewnym momencie dotarło do moich uszu, a za nim: „faszyzm”, „Franco” i „wojna domowa w Hiszpanii”. Dowiedziałem się wówczas, iż „ten genialny artysta stoi – i zawsze stał – po stronie sił postępu, czego dobitnym wyrazem jest jego przynależność do partii komunistycznej”.

– Już od dwudziestu lat – grzmiał rzecznik Ministerstwa – kroczy w jej pierwszych szeregach, będąc jej chlubą i dumą. Podobnie jak Aragon i Paweł Eluard, czołowe, najwybitniejsze pióra współczesnej Francji.

Dygnitarz, skończywszy mowę, wyrecytował z pamięci konwencjonalną formułkę, iż ma zaszczyt poprosić, by zabrał teraz głos – dyrektor wydziału kultury Ambasady Francuskiej, pan François Janvier.

Dotknąłem odruchowo mej karty przypiętej na sercu i wyginając ją nieco, w górę i w bok zarazem, przeniosłem tam spojrzenie – na zamaszysty podpis nad pieczątką z nazwiskiem. Tak jest, to było ono.

A zatem miałem przed sobą szefa Zielonookiej – człowieka, który czytał moje wypracowanie! Ba, który czytając je, „nie mógł się był powstrzymać od żywiołowych reakcji”.

Odpiąłem szybko kartę i razem z wkłutą agrafką schowałem ją do kieszeni.

Dyrektor Service Culturel był przystojnym mężczyzną lat około czterdziestu, o ogorzałej twarzy (jakby przyjechał prosto z Lazurowego Wybrzeża) i kruczo ciemnych włosach. Miał na sobie beżowy, świetnie skrojony garnitur, bladoniebieską koszulę z kołnierzykiem o rogach zapiętych na guziczki i granatowy krawat w szkarłatne, skośne pasy. Miast kamizelki z kompletu nosił cienki pulower w kolorze zgniłozielonym, jego stopy zaś były obute w zgrabne pantofle z orzechowego zamszu.

Dyrektor mówił bez kartki – potoczyście, ze swadą, lekko gestykulując. Treść jego wystąpienia była mniej więcej taka:

Współczesna cywilizacja, choć stale się powołuje na idee postępu, rozumu i wolności, choć głosi, iż jej przyświeca wzniosły cel wyzwolenia i ubóstwienia człowieka, w istocie go zniewala, zakłamuje i pęta. Mimo niesłychanego rozwoju myśli technicznej, nauki i oświaty, i wzrostu poziomu życia, człowiek w tych nowych warunkach nie czuje się szczęśliwy. Trawi go alienacja, kompleks niższości, frustracja. Jest skrępowany, sztuczny. Głęboko nieautentyczny.

Otóż Picasso, ten geniusz, co zawsze wyprzedzał epokę, widzi to jak nikt inny i wzywa do przebudzenia, do odwrotu z tej drogi.

Dokąd? – można zapytać. Otóż to! Do natury. Podobnie jak dwieście lat temu czynił to wielki Rousseau.

„Twoje rachunki kłamią!”, rzuca w twarz oskarżenie współczesnej cywilizacji. „Nie spełniasz swoich obietnic. Zamiast lepszego życia przynosisz ludobójstwo, zamiast większej swobody – skrępowanie i wstyd. Nie wierzę ci! Nie ufam!”

I stary mistrz się obraca ku temu, co pierwotne, co pozostało niewinne – ku źródłom i korzeniom! Le corps. Le corps humain. [127] Oto rajska kraina, w której człowiek jest sobą, sobą i tylko sobą, i gdzie śpi jego szczęście, jego jedyne szczęście: l’amour. Lamour physique. [128]

– Tak, mesdames et messieurs – kończył Dyrektor orację. – Przesłanie Pabla Picassa zawarte w tych arcydziełach ostatniego okresu przywodzi mi na myśl słynną, obrazoburczą kwestię, jaką wygłasza w reakcji na wieść o poselstwie z Rzymu Szekspirowski Antoniusz. Pozwólcie, że ją przypomnę. Otóż mówi on tak:

Niech Tybr pochłonie Rzym i niech się walą mury cesarstwa. Dla mnie świat jest tu! Królestwa, ziemia przesycona gnojem, żywiąca bydło, jako i człowieka, to marna glina. Szlachectwo istnienia jest w tym jedynie: o, gdy taka para -

w tym momencie Dyrektor zawiesił nagle głos i zadarł głowę do góry, jakby szukał tam kogoś lub – w myślach – dalszego ciągu, co okazało się jednak tylko chwytem aktorskim: wyjaśnił bowiem zaraz, wychodząc na chwilę z roli, że na tych słowach Antoniusz przygarnia Kleopatrę i łączy się z nią w uścisku (użył słowa „étreinte”); po czym dokończył kwestię, a wraz z nią całą mowę:

– o, gdy taka para bierze się wzajem i może to robić!

Wystąpienie Dyrektora spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. Rozległy się gromkie oklaski i okrzyki „Bravo!” z gardłowym „er” i akcentem na ostatnią sylabę, zupełnie jak po występie jakiejś gwiazdy w operze. Dyrektor zaś się ukłonił jak zawodowy aktor i znowu spojrzał w górę w kierunku pierwszego piętra, jakby i tam miał publiczność, niczym w loży balkonu.

Ostatni punkt otwarcia był krótki i czysto formalny. Reprezentant Zachęty i Biura Organizacji, chudy jegomość z wąsikiem o zastraszonym spojrzeniu i w szarym garniturze z kolekcji Mody Polskiej, złożył podziękowanie „tym wszystkim wspaniałym ludziom, dzięki którym wystawa dochodzi oto do skutku”, a w szczególności galerii Louise Leiris w Paryżu w osobach panów Daniela Henry’ego Kahnweilera i Maurice’a Jardot. Oni to bowiem podjęli wspaniałomyślną decyzję o użyczeniu zbiorów – bez żadnej należności, nawet za wymagane koszty ubezpieczenia, które w danym wypadku trzeba by płacić w dewizach.

[127] Ciało. Ciało ludzkie.


[128] miłość. Miłość fizyczna.