– Przynieś mi z gabinetu skrypt Concordance des temps [124] . Leży na biurku. Pośrodku.

Zaskoczony, zdumiony, nie dowierzając uszom, podniosłem się i bez słowa ruszyłem w kierunku drzwi.

– La clé [125] - usłyszałem za sobą powstrzymujący mnie głos i odwróciłem się.

W dwóch palcach prawej ręki wyciągniętej w mą stronę trzymała okrągły „numerek” z aluminiowej blachy, na którym wisiał klucz Yeti od drzwi do gabinetu.

Gdy przejmowałem go od niej, mój wzrok w mimowolnym odruchu poskoczył ku jej twarzy i wpadł tam na jej spojrzenie, które nań jakby czekało. Patrzyła uważnie, badawczo, z niejasnym pytaniem w źrenicach. Skinąłem głupio głową, jak gdybym coś potwierdzał albo za coś przepraszał, i szybko wyszedłem z klasy.

„Co to ma być? Co to znaczy?” – myślałem w podnieceniu, przemierzając pośpiesznie wymarłe korytarze i zbiegając po schodach. „Nic? – czyli tyle co znaczy tego rodzaju posyłka? Czy jednak coś ponad to? Podjęcie jakiejś gry? Odpowiedź na pojednanie?” Gubiłem się w domysłach. A tymczasem już stałem pod drzwiami gabinetu.

Nie po raz pierwszy miałem przekroczyć jego próg. Poprzednio jednak w tym wnętrzu byłem niezmiernie dawno, chyba z dwa lata wstecz, w każdym razie na pewno nie za kadencji Madame. Z tamtego czasu w pamięci pozostał mi mglisty obraz błyszczących politurą ciemnych, oszklonych szafek, a w nich lub na nich – głównie – kryształowych wazonów i pucharów sportowych, a także sutej zastawy do kawy lub herbaty. Poza tym – masywne biurko z dwoma telefonami i lampą na giętkim pałąku, a wreszcie – potężna palma, rosnąca w drewnianej donicy podobnej w kształcie do cebra.

Tym razem moim oczom – gdy otworzyłem był drzwi – ukazał się inny widok, i to pod każdym względem, zarówno wystroju wnętrza, jak jego urządzenia. Śladu palmy, kryształów i „wysokiego połysku”, miast tego zaś prostota i gustowność zarazem: zręczne, „ludowe” meble z naturalnego drewna o złocistym odcieniu; stół-biurko typu „krzyżak”; smukła stojąca lampa z abażurem ze słomy; podłoga wyłożona ciemnozielonym chodnikiem; w podobnym kolorze zasłony wiszące po bokach okien; lekkie regały z książkami; wreszcie, przy jednej ze ścian, coś w rodzaju kanapy czy ławy z tapicerką dla mniej więcej trzech osób, a przed nią niski stolik przykryty lnianą makatką, oraz dwa foteliki o niewysokich oparciach i drewnianych poręczach.

Spojrzałem w stronę regałów. W znakomitej większości stały tam książki francuskie. Na niższych poziomach – słowniki, wielki Larousse, kompendia i dziesiątki pozycji do nauki języka; na wyższych – rozmaitości, w tym wiele livres de poche. Natomiast na małej półeczce stojącej z boku kanapy leżały albumy z malarstwem i pisma ilustrowane, a na samym jej wierzchu, w ozdobnych zastawkach z drewna, pysznił się szpaler lśniących, złotawych grzbietów Plejady… Apollinaire, Baudelaire, Corneille, Molière, Racine – prawie cała klasyka w porządku alfabetycznym.

„Skąd ona to wszystko ma?” – nie mogłem wyjść z zadziwienia. „Kupuje? Sprowadza z Francji? Dostaje z Service Culturel? I czemu trzyma to tutaj? Do czego jej to potrzebne? Przecież nie do nauki! A więc? Na pokaz? Przed kim? Przed tą mityczną komisją, wizytującą szkoły?”

Wyrwałem się z zapatrzenia i podszedłem do stołu, aby wziąć stamtąd skrypt, po który mnie posłała. I wtedy moim oczom ukazało się coś, co aż zaparło mi dech.

Torebka. J e j torebka. Wisząca na krześle za stołem. Nie zapięta. Otwarta. A nawet uchylona.

W pierwszym odruchu, natychmiast, postanowiłem tam zajrzeć.

„Zobaczyć Dowód! Zdjęcie!. – myślałem podniecony. „Wpis ‘panna’ albo ‘wolna’ w rubryce ‘stan cywilny’… Rysopis… ‘Znaki szczególne’… Może ma jakieś znamię?… I miejsce urodzenia!… Co tam zostało wpisane?… ‘Francja’?… Miejscowość… Jaka?… A dalej: datę meldunku!… I inne dokumenty!… Legitymację partyjną?… I wszystko, wszystko, wszystko!”

Rzuciłem się do drzwi i przekręciłem zasuwkę, zamykając gabinet. Gdy jednak powróciwszy lotem strzały do stołu, już wyciągałem rękę po ów przenośny skarbczyk, zastygłem jak porażony. W myślach ujrzałem naprzód jej zagadkowe spojrzenie, na które się natknąłem, gdy brałem od niej klucz, a zaraz po tym scenkę w hotelowym pokoju, jak Jerzyk grzebie w bagażu docenta Dołowego.

„No tak…”, straciłem impet, „oto jak działa Kusy. Nawet nie zauważasz, jak wpadasz mu w objęcia”.

Chwyciłem nerwowo skrypt i – jakbym przed kimś uciekał – opuściłem gabinet.

„To jasne”, myślałem w popłochu, sadząc po kilka stopni w drodze na górę schodami, „to była próba! Test. Na moją wiarygodność. Czy jestem przyzwoity i godny zaufania. Zapewne w tej torebce ma wszystko tak ułożone, by mogła bez trudu spostrzec nawet najmniejszą zmianę. – Całe szczęście, że coś mnie powstrzymało od tego!… Coś… Historia Jerzyka czy to badawcze spojrzenie w chwili wręczania klucza?”

Nie chcąc zwracać uwagi na swój powrót do klasy, wszedłem do niej, jak mogłem najciszej i spokojnie.

Stała między ławkami, zwrócona do mnie tyłem i pochylona nad książką, którą trzymała w rękach. Podszedłem i bez słowa podałem jej broszurę.

– O, dziękuję ci bardzo – mruknęła mechanicznie i wzięła ją ode mnie, nie przerywając czytania.

Odczekałem sekundę, a chyba nawet dłużej, i wyciągając przed siebie otwartą prawą dłoń, na której – jak na tacy – spoczywał kluczyk Yeti, powiedziałem półgłosem:

– Et voilà la clé [126] . - I utkwiłem spojrzenie na wysokości jej oczu, tak by, zwróciwszy je ku mnie, musiała się z nim spotkać.

Istotnie, tak się stało.

– Ah , oui – znowu mruknęła, tym razem jakby zmieszana, o czym zdawało się świadczyć również i to, że niechcący, gdy zabierała kluczyk, dotknęła lekko mej dłoni.

[124] Następstwo czasów


[125] Klucz


[126] I klucz proszę.