Tymczasem bezszelestnie (dywany, wykładziny!) zjawiła się obok nas mademoiselle Legris – wzór biurowego bóstwa (zachodniej jakości, rzecz jasna): zgrabna, w obcisłym kostiumie, starannie umalowana, o kasztanowych włosach i zielonkawych oczach. Klasyczna sekretarka z francuskich żurnali mody… Przywitawszy się ze mną (bez podawania ręki), zaprosiła na górę – tam się bowiem mieściły pokoje Service Culturel.

Miała łagodny głos, dźwięczny i melodyjny, i mówiła spokojnie, jasnymi, prostymi zdaniami. Starała się zapewne ułatwić mi percepcję; przemawiało też za tym spoglądanie mi w oczy, w których zdawała się szukać dowodów rozumienia. Wszystko to razem jednak – ów pietyzm wysłowienia wraz z aksamitem tonu, a zwłaszcza ekspresją twarzy (ciągłe spojrzenia w oczy) – miało taką naturę, jakby mnie słodko… wabiła. Gdyby ktoś patrzył na nas, nie wiedząc o co chodzi i nie znając języka, czyli słysząc jej mowę jedynie jako grę dźwięków, mógłby odnieść wrażenie, że mnie czaruje… uwodzi… zniewala czułymi słówkami.

„Syrena”, pomyślałem, wpatrując się w jej usta, z których ulatywało gruchanie francuskiej mowy. „Dlaczego srebrna Marianna nie uprzedziła mnie i nie podpowiedziała, bym się przywiązał do masztu?”

Tymczasem to, co śpiewała zielonooka zwodnica, było całkiem niewinne – rzeczowe, zgoła służbowe:

Francja, to znaczy, ludzie powołani do tego, by ją reprezentować, a zatem pan ambasador, dyrektor Service Culturel, a wreszcie ona sama, skromna secrétaire są, naturalnie, szczęśliwi, że program prezentacji współczesnej kultury francuskiej, który stanowi owoc współpracy wielu ogniw i wysokich urzędów, z Ministerstwami Kultury i Spraw Zagranicznych na czele, i który ich komórka ma zaszczyt realizować, spotyka się w naszym kraju z tak żywym zainteresowaniem i chyba – akceptacją. Doprawdy, to bardzo cieszy, że tylu Polaków się garnie do ich kultury i sztuki i że tout le monde chce bywać na rozmaitych imprezach, a zwłaszcza na otwarciach połączonych z cocktailem. – Cóż, jak wiadomo jednak, wszystko ma swoje granice. Nawet największa widownia czy sala recepcyjna ma tyle miejsc, ile ma, i nie pomieści więcej niż daną liczbę osób. Tymczasem ambasada ma różne zalecenia i wiele zobowiązań natury protokolarnej. Na wernisaże, spektakle i pokazy zamknięte mają być zapraszani przede wszystkim członkowie stosownych władz i urzędów, i korpus dyplomatyczny. W następnej kolejności – świat nauki i sztuki. Dopiero na końcu tej listy figuruje milieu związane z romanistyką. Tu zaś – chce jasno powiedzieć – limit miejsc jest niewielki i wyczerpany do cna. A zatem bardzo jej przykro, lecz o wpisaniu mnie na listę stałych gości, niestety, nie może być mowy. Mam się tym jednak nie martwić, bardzo mnie o to prosi, bo widzi inny sposób załatwienia tej sprawy. Chodzi o to, że goście tak zwanej „klasy A” (przedstawiciele władz i dygnitarze CD) często nie mogą uświetnić swą obecnością imprezy i zawsze ileś osób nie potwierdza przybycia lub nie przychodzi tout court. Właśnie to stwarza szansę dla moich aspiracji. Mogę wypełniać te luki – być zawsze zamiast kogoś, kto akurat się nie zjawi. Zostanę wyposażony w specjalną kartę wstępu, coś w rodzaju wejściówki, i na nią będę wchodził, a potem, w miarę możności, znajdował sobie miejsce. Compris? Formidable! [113]

To teraz kilka słów o najbliższych imprezach. Otóż trzeba mi wiedzieć, że mam niezwykłe szczęście lub świetną intuicję (a może ktoś mi coś mówił?), że akurat w tym czasie zdecydowałem się zgłosić swoje zainteresowanie programem Service Culturel, albowiem w najbliższej przyszłości będzie on oferował rzeczy, doprawdy, niezwykłe, istne événements, produkcje najwyższej jakości, którymi Francja się chlubi. – Po pierwsze, już za tydzień, w galerii Zaszetà, odbędzie się wernisaż najnowszej grafiki Picassa, genialnej tout simplement [114] i… – karminowe usta na ułamek sekundy zastygły we frywolno-zagadkowym uśmiechu – i bardzo scandalisant [115] … drobnomieszczaństwo, rzecz jasna, nie ją, ma się rozumieć. – Następnie, po Nowym Roku, przyjeżdża do Warszawy Comédie Française z głośną Fedrą Racine’a, którą zaprezentuje na deskach Teatru Polskiego. Tylko dwa przedstawienia. – Wreszcie, pod koniec stycznia, dwudziestego siódmego, sensacja chyba największa: Grand Prix ostatniego Cannes, światowy przebój kina, Kobieta i mężczyzna błyskotliwego Lelouche’a. Pokaz zamknięty. Jeden! W kinie Skarb na Traugutta. – Na razie tyle – pas mal [116] , nie mogę chyba nie przyznać. A oto moja karta. Que je m’amuse bien! – Voilà! [117] - Może mam jakieś pytania?

Uznałem, że nie ma co zwlekać – robiła bowiem wrażenie, jakby chciała już kończyć – i odrzekłem, że owszem, choć związane z czymś innym. Chodzi mi, mianowicie, o polsko-francuską współpracę w dziedzinie edukacji, konkretnie zaś o sprawę francuskojęzycznej szkoły, która podobno już działa na terenie Warszawy – właśnie pod auspicjami prężnego Service Culturel. – Czy jest to w ogóle prawda? Bo krąży na ten temat wiele sprzecznych opinii. Jeśli zaś tak, to, po pierwsze, która to jest ze szkół? A dwa: na czym właściwie polega rola strony francuskiej? Czy prawdą jest, że dyrektor… to ktoś, kto przyjechał z Francji? – Interesuję się tym… nie ze względu na siebie – ja szkołę mam już za sobą – lecz z powodu mojego… mojego młodszego brata, który widząc, jak wiele zawdzięczam franuszczyźnie, pragnąłby pójść w moje ślady i opanować ten język – szybko a pierwszorzędnie. Niestety, zwykła szkoła, do której obecnie uczęszcza, nie stwarza mu takich szans. Krótko, chciałby się przenieść, jeśliby było dokąd i jeśli to możliwe.

Słuchając tego wszystkiego, zielonooka Ondyna uśmiechała się słodko i z końcem każdego zdania potakiwała głową – jakby mnie ośmielała („rozumiem, co mówisz, brawo!, mów dalej, miły chłopcze”). A kiedy dobrnąłem do końca, wyprostowała się, złożyła ładnie ręce i rozpoczęła odpowiedź.

C’est vrai [118] , jest taki plan, by stworzyć w Polsce sieć szkół z wykładowym francuskim, lecz jego realizacja – to długi, złożony proces. Obecnie jest on w fazie zupełnie początkowej, zwanej „eksperymentem”. Chodzi o to, że polskie Ministerstwo Oświaty chce się oprzeć w tym względzie wyłącznie na siłach rodzimych i od strony francuskiej oczekuje pomocy jedynie w formie szkolenia i rozwijania kadr oraz dostawy książek, to znaczy, podręczników. Tymczasem strona francuska stoi na stanowisku, popartym doświadczeniem zdobytym w innych krajach, że przedsięwzięcie ma sens i przynosi wyniki wtedy i tylko wtedy, gdy kadra, przynajmniej w części, nie jest rodzima, lecz obca, rodowicie francuska. Chcąc jakoś przezwyciężyć tę różnicę poglądów znaleziono kompromis: kadra będzie rodzima, ale szkolona we Francji. Wybrani przez stronę francuską nauczyciele polscy, czy, ściślej: zatwierdzeni – na podstawie wyniku językowego testu oraz dokumentacji, świadczącej o osiągnięciach natury dydaktycznej, zostaną wysłani do Francji na kurs specjalistyczny, a po jego skończeniu – na półroczną praktykę do szkół dla cudzoziemców. Dopiero z taką kadrą, w ten sposób wyszkoloną, przystąpi się do tworzenia liceów francuskojęzycznych. A więc mój frère cadet [119] nie ma, niestety, możności spełnienia swych aspiracji, ponieważ rzeczona szkoła, jak dotąd, nie istnieje. Istnieją jedynie osoby będące kandydatami na przyszłych wykładowców, które w różnych placówkach przechodzą próbę wstępną.

Gdy z ust Zielonookiej poszybowało zdanie wyjaśniające istotę zbawczego kompromisu („kadra będzie rodzima, ale szkolona we Francji”), poczułem, jak od głowy przenika mnie fala gorąca, a serce przyspiesza bicie – jakbym po długiej żegludze, pełnej zwątpienia i lęku, ujrzał na horyzoncie wyraźny zarys lądu. Jak miało się okazać, było to ledwie preludium do znacznie mocniejszych przeżyć. Bo to, co nastąpiło, kiedym jeszcze o krok posunął się był dalej, przeszło, doprawdy, wszystko, czego się spodziewałem.

Ale – nie uprzedzajmy. Powoli, po kolei!

Wciąż podpierając się troską o mego frère cadet, zapytałem nieśmiało, czy są już jakieś terminy – przynajmniej zakończenia owych preliminariów i dokonania selekcji do pierwszego szkolenia.

W replice usłyszałem, że owszem, jak najbardziej. Ponieważ kurs we Francji planuje się na lato, selekcja kandydatów, owo ich „zatwierdzenie”, nastąpi już niedługo, pod koniec pierwszego kwartału nadchodzącego roku, tak aby mieli dość czasu na zamknięcie swych spraw i liczne formalności natury paszportowej.

I jeszcze jedno pytanie: „test językowy” – to jasne, lecz cóż właściwie oznacza wspomniana „dokumentacja, świadcząca o osiągnięciach natury dydaktycznej”? Co to ma być? Staż pracy? Świadectwa kuratorium? Dyplom wyższej uczelni lub tytuł naukowy?

Ach nie, nic podobnego! Są to głównie opinie francuskich rzeczoznawców wizytujących lekcje zgłoszonych pretendentów oraz własne raporty samych zainteresowanych o stosowanych metodach, przebiegu nauczania i osiąganych wynikach – z udokumentowaniem. Zresztą, jeżeli tak bardzo mnie to interesuje, to może mi pokazać, jak to mniej więcej wygląda.

Obróciła się lekko na kręconym fotelu i z białego regału stojącego tuż za nią wyciągnęła opasły, błyszczący segregator, po czym znów pokonawszy sto osiemdziesiąt stopni otwarła go przed sobą i zaczęła przekładać zawarte w nim koperty z przezroczystego plastiku, w których się znajdowały różnorodne papiery. – Oto dokumentacja, o którą się pytałem. Opisy lekcji… sprawdziany… przykłady compositions.

To właśnie w tym momencie, gdy wymawiała ten wyraz, odkryłem Amerykę: w plastikowej koszulce, którą miała przed sobą, niczym owad pod szkłem lub zasuszona roślina, tkwił mój niebieski zeszyt z wypracowaniem o gwiazdach. Była do niego przypięta srebrzystym, lśniącym spinaczem karteczka z adnotacją pisaną ręką Madame:

[113] Jasne? To świetnie


[114] całkiem po prostu


[115] gorszące


[116] nieźle


[117] Niech dobrze się bawię. – Proszę.


[118] To prawda


[119] młodszy brat