Wypracowanie ucznia ostatniej klasy liceum.
Półtora roku nauki metodą intensywną.

Zamarłem. A więc to tak! I jeszcze do tego – kłamstwo. Bo jakie „półtora roku”! Najwyżej trzy miesiące. I jaką „intensywną”! Najzwyklejszą pod słońcem, a w moim przypadku nawet, można by rzec: powściągliwą.

Lecz przede wszystkim mój poziom znajomości języka w ogóle nie miał związku z zajęciami szkolnymi. Od wczesnego dzieciństwa miałem lekcje prywatne, a nadto jeszcze rodzice zmuszali mnie nieustannie do konwersacji w domu i lektur w tym języku, nękając uwagami, że braki w tym zakresie to „wstydliwe kalectwo”, „dowód nieokrzesania”, a nawet „wstyd i hańba”.

– Dawniej każdy młodzieniec z szanującego się domu znał co najmniej francuski! – padały napomnienia. – Że zaś dzisiaj tak nie jest, bo „inne są obyczaje”, to nie jest żadne alibi. Powoływać się na to i równać do tych wzorów to dowód skrajnej głupoty.

Ojciec otwierał tom Pism Zygmunta Krasińskiego i pokazywał mi list, w którym autor Nie-Boskiej, na kilkunastu stronach, wykładał po francusku literaturę polską Henrykowi Reeve’emu, młodemu Anglikowi, przyjacielowi z młodości.

„Miał siedemnaście lat, kiedy pisał te słowa”, powiadamiał mnie cierpko. „Potrafiłbyś napisać choć zwykły list w tym języku?”

Z podrażnioną ambicją wracałem do nauki i zaciskając zęby wkuwałem dziesiątki zasad, wyrazów i idiomów, dopóki nie nabrałem jakiej takiej biegłości. Stosowałem też inne metody i zabiegi. Uczyłem się pisać po polsku – jak gdyby po francusku. Polegało to – z grubsza – na upraszczaniu myśli, na takim jej wyrażaniu, by się dawała z łatwością wyłożyć w obcym języku. Uczyłem się wreszcie na pamięć całych zdań lub sekwencji, które wpadały mi w ucho lub efektownie brzmiały, by móc się w stosownych momentach popisać w towarzystwie – jak brawurowym pasażem.

To tak doszedłem do wprawy – po latach trudów i ćwiczeń.

Jaki miała w tym udział i zasługę Madame?! Niestety, mniej niż znikomą. A mogła byłaby mieć! Nawet w tak krótkim czasie, jaki minął od chwili, gdy zaczęła prowadzić zajęcia w naszej klasie, mogłaby z powodzeniem rozwinąć moją sprawność. Jeśliby tylko chciała. Gdyby mi poświęciła nieco więcej uwagi. Gdyby chociaż nie była wobec mnie tak oziębła czy wręcz odpychająca. Wystarczyłoby tylko, by rozmawiała ze mną – w taki sposób, na przykład, jak srebrnowłosa Marianna: przyjaźnie, ironicznie, przekomarzając się z wdziękiem. Już to by mi wiele dawało. Bo czując z jej strony sympatię lub choćby nawet przekorne ale zainteresowanie, z pewnością (jak znam siebie) nie żałowałbym trudu, by popisywać się przed nią i imponować jej, a to, z natury rzeczy, byłoby jakimś treningiem i czynnikiem postępu.

Dlaczego nie zależało jej na tym? Dlaczego nic nie robiła, aby mieć ze mnie – więcej? Dlaczego nic nie robiła, aby mieć w ogóle coś? Przecież owo „świadectwo dydaktycznych osiągnięć” w istocie spadło jej z nieba! Nie uczyniła niczego, by wydobyć je ze mnie, nie mówiąc już o działaniu, które służyłoby temu, bym w ogóle mógł je dać. Przeciwnie, robiła wszystko, by mnie raczej zniechęcić. Czy mogła była zakładać, że właśnie takie podejście wobec mojej osoby przyniesie taki skutek? Mało prawdopodobne. A zatem – o co jej szło? Co nią powodowało?

W gorączce myślenia o tym, przebiegłem w wyobraźni odmienny rozwój wypadków (jak gdyby to był wariant, którego partner nie zagrał): mianowicie, odkrywszy moje umiejętności, skupia na mnie uwagę, otacza szczególną opieką, a nawet zaczyna mnie szkolić w tak zwanym trybie specjalnym czy indywidualnym (jak robił to, na przykład, nauczyciel fizyki z „geniuszem” Rożkiem Goltzem). Wyróżnia mnie, krótko mówiąc, i czyni swym faworytem. – Co wtedy by się działo? – Wywyższony nad innych, dopuszczony do łask, uległbym afektowi w o wiele większym stopniu. Nie trudno sobie wystawić, jakby na mnie działały okazywane mi względy, publiczne wychwalanie i stawianie za wzór, a zwłaszcza ewentualne… zajęcia dodatkowe: ćwiczenia i konwersacje po lekcjach, w gabinecie. Całkiem straciłbym głowę i zrobiłbym dla niej na pewno bez porównania więcej. Takich compositions, które by mogły jej służyć za „świadectwo osiągnięć”, napisałbym jej z tuzin. – I jakbym wtedy wyglądał, odkrywszy, co właśnie odkryłem – w znacznie większym wymiarze? Jak oszukany zalotnik. Okpiony, ośmieszony, i to we własnych oczach.

Być może więc ów dystans, na jaki mnie trzymała – owa alpejska zima, która w niej nie mijała, powstrzymująca surowo przed wzrostem i rozkwitem, a niepoprawne pędy ścinająca w zarodku – być może więc ów sposób postępowania ze mną, który poczytywałem za wyraz wyniosłości, stanowił przejaw fair play? Może to wszystko płynęło nie z dumy, lecz – z uczciwości? – Wiedząc o swojej sile, nie chciała z niej robić użytku, manipulując emocją. A gdy już tak się zdarzyło, że otrzymała ode mnie coś, co służyło jej sprawie, i skorzystała z tego, wyrównała rachunek jedynie „służbową” piątką, natomiast w relacji ludzkiej jeszcze bardziej ochłodła. Na pozór – czarna niewdzięczność. W istocie – rzetelny ruch.

„Nie zabiegałam o nic”, deszyfrowałem tę grę. „Nie uczyniłam niczego, ażeby cię wyzyskać. Skoro zaś, mimo to, złożyłeś mi daninę, mającą akurat wartość dla moich interesów, wykorzystałam ją. Miałam do tego prawo. Czyż nie dostałeś piątki? Żeby zaś było jasne, że to nie żaden rewanż ani tym bardziej zachęta do dalszych starań i ofiar, została ci postawiona w milczeniu, bez komentarza, a nawet w atmosferze niechęci i nieufności… Ale jest jeszcze jedno. Znasz moje drugie imię, o którym mało kto wie. I datę urodzenia. Ciekawe, skąd i jak, bo przecież nie ode mnie. Wynika z tego, że węszysz. Że chyłkiem zdobywasz dane. Możesz temu zaprzeczyć? Dlatego też nie miej żalu, że ci odpłacam podobnie…

– Czy teraz już wszystko jasne? – W odmętach wyobraźni doszła mnie śpiewna prozodia francuskiego pytania i przywróciła jawie.

Przez chwilę byłem zgubiony, lecz gdy tylko spostrzegłem dwoje zielonych oczu wpatrzonych we mnie badawczo, natychmiast odzyskałem zachwianą przytomność umysłu.

Ależ tak, oczywiście, i dziękuję za wszystko. Naprawdę, to z jej strony nadzwyczajna uprzejmość, że tyle dla mnie zrobiła i tak wyczerpująco przedstawiła mi sprawę. – Włożyłem kartę wstępu pod skrzydełko okładki mego kalendarzyka i podniosłem się z miejsca.

Ach, nie ma o czym mówić! – Zielonooka też wstała i wyszła zza swej fortecy. Było jej bardzo miło. A teraz mnie odprowadzi.

Przez chwilę się biłem z myślami, czy podejmować ten temat; kiedy jednak w milczeniu zaczęliśmy schodzić na dół (ona pół kroku przede mną), machnąłem w duchu ręką i zaryzykowałem. Tonem właściwym rozmowie pozaprotokolarnej zapytałem z uśmiechem, co sądzi o tych pracach pisanych przez adeptów języka francuskiego poddanych nauczaniu „metodą intensywną” – jeśli je, oczywiście, czytała… przynajmniej jedną z nich.

Odparła, że en principe to do niej nie należy, a zatem oficjalnie nie ma żadnej opinii. Nieoficjalnie natomiast może powiedzieć tyle, że zdarzają się prace, doprawdy, zdumiewające – pomysłowością, stylem i bogactwem języka. Taki, na przykład, essai wokół idei i dzieła Michela de Nostre-Dame to istny majstersztyk. Jej szef, dyrektor „Service”, kiedy się z tym zapoznawał, był pod takim wrażeniem, że nie mógł się powstrzymać od żywiołowych reakcji. Wydawał okrzyki zdumienia, to znowu parskał śmiechem, i coraz to ją odrywał od urzędowej pracy, aby jej odczytywać taki czy inny passus. Istotnie, jak to pamięta, było to très amusant et parfaitement bien écrit [120] . Szczególnie zapadła jej w pamięć niezwykle pomysłowa, przewrotna i komiczna, interpretacja postaci zodiakalnego Verseau [121] . Ale to nic dziwnego – jest to bowiem jej znak…

„Choć ma postać mężczyzny. – moja pamięć natychmiast przywołała ten ustęp z mojego composition - „reprezentuje w istocie to, co w naturze kobiece. Poi, aby ożywić. A przy tym – pluskiem wody – przyzywa, wabi i kusi…

– I co, zgadzało się? – zapytałem z uśmiechem.

– Peut-être… - odrzekła figlarnie.

– Mogłyby też być Ryby – mruknąłem rozbawiony, ni to do siebie, ni do niej.

– Poissons? Pourquoi? [122] podchwyciła, przystając nieopodal recepcji. Spojrzałem w zielone oczy.

„Czyż nie jesteś syreną?” spytałem telepatycznie, a głosem odpowiedziałem: – Sąsiadują z Wodnikiem.

Roześmiała się ładnie i podała mi rękę („bywaj, uroczy chłopcze, a nie zapomnij o mnie!”).

Kłaniając się spostrzegłem, że urzędniczka z recepcji z uśmiechem, lecz i z uwagą, przygląda się tej scenie.

Skinąłem uprzejmie głową i ruszyłem ku wyjściu.

„Spokojnie, tylko spokojnie”, mówiłem do siebie w myślach, próbując zapanować nad rozognionym umysłem, gdy szedłem alejką dziedzińca prowadzącą do bramy. „Wyjść stąd, wrócić do domu, zasunąć story w oknach, położyć się na łóżku, przykryć wełnianym kocem i wtedy dopiero zacząć trawienie tych wszystkich wrażeń i zasadniczych zdobyczy. Nie wcześniej. Teraz odetchnąć…

Zamknąłem za sobą furtkę, wciągnąłem głęboko powietrze i ruszyłem z powrotem w kierunku Placu Przymierza.

– Halo, obywatelu! – zza pleców dobiegł mnie naraz tubalny męski głos.

Zwróciłem się w tamtą stronę.

Z oszklonej budki MO wychodził wąsaty czytelnik «Przeglądu Sportowego». Po chwili był już przy mnie. Przystanął, zasalutował i rzekł:

– Dokumenty poproszę.

Zgłupiałem, i to kompletnie. Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie czegoś takiego.

– Przepraszam, lecz o co chodzi? – zapytałem stropiony.

– Dokumenty poproszę – powtórzył, jakby wyjaśniał.

– Przepraszam, ale dlaczego? Z jakiego właściwie powodu?

– Nie muszę się tłumaczyć. Widocznie są powody.

– Chciałbym jednak je znać.

[120] bardzo zabawne i świetnie napisane


[121] Wodnika


[122] Ryby? A to dlaczego?