Duch autora Rozprawy o źródłach i zasadach nierówności wśród ludzi (niestety, nie nagrodzonej przez Akademię w Dijon) i słynnej Umowy społecznej wysłuchał go, jak się zdaje, i wybawił z opresji, choć w sposób, pod względem moralnym, budzący zastrzeżenia, albowiem – cudzym kosztem. Stało się, mianowicie, że jeden z kontrolerów (ten działający z przodu) po sprawdzeniu biletu starszemu panu z paczką, co wsiadł ostatnio na Rondzie, nie przeszedł dalej ku innym, lecz zaczął się przyglądać owemu pakunkowi i stwierdził:

– Duże to.

– Piecyk – wyjaśnił pasażer. – Słoneczko elektryczne. Właśnie wiozę z naprawy…

– A co mnie to obchodzi! – uciął ostro kontroler. – Bagaż. Jak każdy inny. A za bagaż się płaci.

– Panie! Jaki tam bagaż! – polemizował podróżny. – Bagaż to jest walizka. Albo wózek. Lub rower.

– Miejsce zajmuje tak samo – nie ustępował kontroler.

– Jakie miejsce! I komu! Trzymam to na kolanach. A poza tym jest pusto.

– No i co z tego, że pusto? – odparł spokojnie kontroler i dodał patrząc w bok: – Bilet za bagaż, proszę.

– Dobrze, już dobrze, kasuję – starszy pan podniósł się z miejsca i sięgnął do kieszeni.

– Teraz? – prychnął kontroler. – Teraz to już za późno – i stanął przed kasownikiem.

– No co pan? – człowiek z paczką wyraźnie tracił cierpliwość. – Niech mi pan da skasować!

– Dawałem. Całą minutę. Jakoś pan nie skorzystał.

To oschłe oświadczenie uruchomiło lawinę. Wymiana argumentów, dotąd w miarę spokojna, nabrała przyspieszenia i rozgorzała gniewem. Posypały się racje i słowa ad personom. Do zaciętej pyskówki włączyli się rychło inni, siedzący dotychczas cicho, stając murem w obronie właściciela piecyka. Na czoło tego chóru wzburzonych obywateli wysunął się inwalida – starszy, barczysty mężczyzna o sztywnej prawej nodze – siedzący na miejscu dla kalek. Był już poddany kontroli i, mimo ułomności widocznej gołym okiem, zmuszony do okazania jakiejś legitymacji, która go uprawniała do ulgowych biletów. Pewnie to mu dopiekło i teraz usposabiało do roli koryfeusza.

– Wziąłbyś się lepiej, nygusie – grzmiał stentorowym głosem – do jakiejś solidnej roboty, miast ludziom uprzykrzać życie. Najlepiej krowy pasać! Albo do chlewu z widłami! Myślisz, że my nie wiemy, o co tu się rozchodzi? Że premię masz od mandatów?

– No, no! – warknął kontroler. – Nie spoufalaj się pan!

– Miałeś obsrane gacie, gdy ja walczyłem za Polskę! – Sowiński-w-okopach-Woli podniósł do góry laskę jak legendarną szpadę.

– Coś ty powiedział, wałachu? – wycedził przez zęby kontroler, podchodząc do weterana.

– To, co słyszałeś, knurze! – rzucił mu w twarz jenerał i wstał, ruszając ku wyjściu.

– Popamiętasz te słowa – poprzysiągł zemstę kontroler i mruknął coś do kierowcy.

– Możesz mi skoczyć… wiesz gdzie! – zbył tę pogróżkę Sowiński i stanął u przednich wrót.

Tymczasem kontroler powrócił do pasażera z piecykiem i zażądał od niego Dowodu Osobistego. Ten go wyśmiał (słowami: ‘i jeszcze czego, bucu!’), po czym, z dobytkiem w rękach, zrównał z Polakiem Prawym, dziękując mu za wsparcie…

W tym dramatycznym momencie moja narracja, niestety, urwała się w pół zdania, albowiem rozwój wypadków – jak wściekła fala morska – objął moją osobę i wciągnął mnie w swój wir. (Nie tworzy się eposu, gdy się walczy o życie.)

Rzecz w tym, że na Placu Przymierza, który stanowił miejsce mojego przeznaczenia (jak zresztą i kilku innych moich socii malorum 1) i do którego właśnie dobiliśmy szczęśliwie, kapitan nawy – kierowca – nie spuścił przedniego trapu: nie otworzył drzwi przednich, przed którymiśmy wszyscy, zamierzający wyjść, z jenerałem na czele, stali w kornym ordynku; otworzył jeno tylne, przeznaczone – formalnie – tylko dla wsiadających.

Pierwsza reakcja na to była czysto werbalna:

– No, co jest? Otwieraj pan! – odezwały się głosy, w tym głównie Sowińskiego.

Gdy jednak po mrocznym milczeniu i bezruchu kierowcy zorientowano się, iż to nie opieszałość, lecz umyślne działanie (czy raczej: zaniechanie), wybuchł tumult i zamęt. Pomstując i przeklinając („Co za swołocz i bydło!”) rzucono się w panice w kierunku tylnych drzwi, przez które wchodzili właśnie ostatni z wsiadających.

– Zamykaj! – wrzasnął kontroler obstawiający „rufę” do kapitana przy sterze.

Ozwał się syk automatu i pneumatyczne ramię pchnęło harmonię drzwi. Ich prasującej sile stawił jednakże opór rosły i krewki młokos, który akurat wsiadał, to znaczy, zdążył wcześniej, w ekstrawagancki sposób, umieścić na pierwszym stopniu swoją potężną stopę.

– Ruszaj! – „tylny” kontroler znów rzucił komendę kierowcy. „Skakać za burtę!” uznałem – i licząc na zrozumienie i solidarność młokosa krzyknąłem doń:

– Kanary! – aby nie puścił drzwi.

Nie zawiódł moich nadziei. Naparł na drzwi jeszcze mocniej i przywarł do nich plecami, robiąc mi wąskie przejście. Autobus jednak już jechał.

– Skacz! – ponaglił mnie młokos z surową życzliwością, a widząc, że się zabieram do tego jak desperat, skarcił mnie po bratersku: – Bokiem, ofiaro, nie przodem!

Było już jednak za późno. Skoczywszy, jak skoczyłem, czyli na oślep przed siebie, nie tylko padłem jak długi, ledwo dotknąłem był ziemi, lecz poturlałem się po niej, brukając sobie odzież.

„Człowieku, po coś uciekał?” zakołatało mi w głowie legendarne pytanie, gdy dźwigając się z bruku odkryłem z przerażeniem rozmiary spustoszenia, jakie w moim ubraniu poczynił był upadek. Rękawy i przód kurtki były poobcierane i poznaczone błotem, szew pod pachą – pęknięty, a prawa nogawka spodni – rozdarta, i to paskudnie: na samym przodzie, pośrodku, zwisał trójkątny strzęp, odsłaniając kolano.

„Jak ja się teraz pokażę mademoiselle Legris?. myślałem zdesperowany. „Czy w ogóle mogę w tym stanie przekroczyć próg Ambasady? Czy wpuszczą mnie do środka? Nie wezmą za wariata? Młodocianego kloszarda? I czy w tej sytuacji wolno mi się powołać na srebrnowłosą Mariannę? Nie narażę na szwank jej wysokiego nazwiska? – Tak, to jest niedopuszczalne. Jeżeli w dalszym ciągu chcę jeszcze dzisiaj tam iść, muszę się wpierw doprowadzić do względnego porządku.”

Udając, że nie dostrzegam skamieniałych przechodniów, przypatrujących mi się ze zgrozą lub ze zgorszeniem, ruszyłem wolnym krokiem w kierunku kina Sawa, aby tam, w toalecie, dokonać stosownych zabiegów. Przechodząc przez ulicę spojrzałem za niknącym w oddali autobusem, który uwoził w nieznane mych towarzyszy podróży – jenerała, babinę i właściciela piecyka, porwanych nikczemnym podstępem w odwecie za brak pokory.

„Ocalony z transportu”, nadałem tytuł swej prozie.

Przywrócenie odzieniu schludnego wyglądu w iście spartańskich warunkach przybytku kina Sawa było zadaniem niełatwym, aczkolwiek wykonalnym. Kawałkami gazety, wyraźnie «Trybuny Ludu», które w jednej z trzech kabin, w zastępstwie rolki papieru, zbawczo wisiały na gwoździu sterczącym jak kolec ze ścianki, starłem plamy na kurtce, wspomagając się wodą, rwącą do umywalki lodowatym strumieniem z uszkodzonego kranu; następnie burą szmatą, zdjętą z chudych żeberek nieczynnego grzejnika, wypucowałem sobie moje czeskie półbuty nadając im nawet połysk (choć nie oślepiający); wreszcie, otwartą ranę prawej nogawki spodni zaszyłem przy pomocy dwóch niewielkich agrafek, które, harcerskim zwyczajem, przejętym od Konstantego, zawsze ze sobą nosiłem. Wykonując tę czynność, sformułowałem w głowie – przezornie, na wypadek gdyby panna Legris zauważyła „szew” i oniemiała ze zgrozy – wyjaśniające zdanie: J’ai eu un accident [112] .

Doprowadziwszy do ładu zszarganą garderobę, stwierdziłem, że na czyściec zasługuje też ciało, to znaczy, twarz i ręce, których stan po tych wszystkich przejściach i zatrudnieniach wołał o zmiłowanie. Mydła jednak nie było. Nie dałem za wygraną: w pobliskim kiosku „Ruchu” nabyłem je – najdroższe, jakim dysponowano („Kwiat bzu” firmy Uroda) – i wróciwszy do kina, dokończyłem ablucji.

Odświeżony, umyty, pachnący fleur de lilas, ruszyłem wolnym krokiem w kierunku Zakopiańskiej.

„Szedł ulicą Zwycięzców na podbój Victoire – miłośnik Zwycięstwa Conrada.”

W oszklonej budce MO stojącej na chodniku przed wejściem do Ambasady siedział wąsaty sierżant, zatopiony w lekturze «Przeglądu Sportowego».

„Adieu!” pożegnałem go w duchu. „Przekraczam granicę państwa.” I wszedłem na teren placówki.

A kiedy przekroczyłem próg sławnej rezydencji (masywna, dwupiętrowa, kryta dachówką willa, na oko: lata trzydzieste), rzeczywiście, wstąpiłem jak gdyby w inny świat. To już nie tylko zapach czy jakiś drobiazg, jak w Centre, odróżniały to wnętrze od nawet najbardziej szykownych i reprezentacyjnych miejsc, jakie mi się zdarzyło poznać w ludowym państwie. Tu wszystko było inne, i to fundamentalnie, począwszy od podłogi wyściełanej chodnikiem purpurowo-błękitnym, przez śnieżnobiałe ściany podświetlane przemyślnie małymi reflektorami, tak aby wyeksponować wiszące na nich ozdoby (reprodukcje obrazów, zdjęcia Paryża, plakaty), przez nowoczesne sprzęty o przyjemnych kolorach i harmonijnych kształtach, po różnorodną resztę sutego wyposażenia. Wzrok, na czymkolwiek spoczął, dziwił się, nie poznawał, odkrywał inną materię – jakby z innej planety.

Odparłem jednak atak pierwszego oszołomienia i z cierniem agrafki w spodniach (raniącym umysł, nie ciało) podszedłem do recepcji i przedłożyłem sprawę. Urzędująca tam pani – Polka, znów nietypowa, z gatunku srebrnej Marianny, choć już nie tak nobliwa – była powiadomiona, że przyjdzie ktoś taki jak ja, i zaraz, przez telefon, przekazała wiadomość – z pewnością pannie Legris – że już przybyłem i czekam, po czym, z miłym uśmiechem, bawiła mnie rozmową. Wie, że władam francuskim, ale czy dostatecznie, by się nie denerwować? Bo jeśli nie, to chętnie będzie mi służyć pomocą. – Podziękowałem uprzejmie. -To świetnie! Gdybym jednak znalazł się w tarapatach, to żebym się nie wahał… Ona tu cały czas jest. – Skinąłem dwornie głową („doceniam, lecz dziękuję”).

[112] Miałem wypadek