I w długiej, namiętnej tyradzie nazywa rzecz po imieniu. Mówi, jak został zraniony, jak się dręczył i bronił, i jak na koniec uległ d’un amour si sauvage [147] .

Wyznanie Hipolita – wbrew jego przypuszczeniom – uszczęśliwia Arycję. Wszystkiego się spodziewała, tylko nie czegoś takiego. Dla niej to istny cud. Błogi sen. Wniebowzięcie. Oto, skazana przez lata na wieczyste panieństwo i pogodzona poniekąd z tym niewesołym losem, dostaje w jednej chwili – wolność, królestwo i miłość, i to ze strony kogoś, kto ją swoiście urzeka. Rozkwita przeto jak kwiat dotknięty światłem słońca:

Dzięki ci za te wszystkie szczodrobliwe łaski.

Lecz wiedz, że nic królestwo, chociaż najznaczniejsze,

Jest spośród tych dobrodziejstw dla mnie najcenniejsze.

Akceptacja wyznania! Odwzajemnienie uczucia! Szczęście: chwila wytchnienia w udręce samotności! Czyż jest coś dla człowieka bardziej upragnionego i godnego doznania?

Scenę tę odegrano z urzekającą finezją:

Hipolit, ośmielony przyzwoleniem Arycji, wyciągał ku niej wolno otwartą prawą dłoń (jakby ją prosił do tańca), a wtedy ona swoją unosiła ku niemu. Nie dotykali się jednak. Kiedy końce ich palców dzielił dosłownie centymetr, zastygali w bezruchu – na podobieństwo Boga i stworzonego Adama z fresku Michała Anioła.

Zapadła chwila ciszy, po czym rozległy się brawa. Spojrzałem natychmiast w dół, na piąty rząd parteru.

Nie klaskała jak inni. Siedziała nieporuszona.

Tymczasem akcja dramatu zmierzała ku kulminacji. Na scenę wkraczała Fedra ze swoją wielką „arią”.

Tak, zdaje sobie sprawę, że mierzi Hipolita, że uczyniła wszystko, aby go sobie zrazić, a jednak w sytuacji, jaka oto powstała, ośmiela się apelować, by nie brał teraz odwetu za doznane przykrości, a zwłaszcza by się nie mścił na jej nieletnim synu, a jego przyrodnim bracie. Więcej, niechaj go uzna i otoczy opieką. On jeden może to dziecko obronić przed wrogami!

Tylko ty bezpieczeństwo możesz mu zapewnić.

Już ta kwestia pobrzmiewa niejaką dwuznacznością („zostań jego obrońcą”, więc – jakby moim mężem?). Ale to jeszcze nic. Fedra rozpędza się i traci panowanie nad potokiem wymowy. Zaczyna utożsamiać pasierba z jego ojcem:

Nic, co mówię! On żyje, gdy oddycha w tobie. Czyż nie męża mojego widzę w twej osobie?

I przywołuje czas pamiętnych wydarzeń na Krecie, gdy przybył tam Tezeusz, by zabić Minotaura, i jak tego dokonał z pomocą jej siostry, Ariadny. Był wtedy dokładnie taki, jakim jest teraz Hipolit – młody, wspaniały, piękny. To właśnie wtedy w jej sercu zbudził miłość ku sobie. Lecz cóż! Spóźniła się! Ariadna była pierwsza! A kiedy, w lata później, poślubiła go jednak, był to już inny człowiek. Wiązała się z mężczyzną, z którego tamten uleciał. Zrozumiała to w pełni, gdy po raz pierwszy ujrzała (w Atenach) Hipolita – ową replikę ojca z okresu jego świetności. Tak, to właśnie ten kształt, ta czarująca postać, do kogokolwiek należy! – do ojca, czy do syna – stanowi jej przeznaczenie.

Lecz właśnie to jest straszne! Że człowiek nie wybiera! Jest on igraszką losu na pośmiewisko bogów! Miota się, płonie, cierpi, a oni czerpią z tego niewysłowioną rozkosz albo świetnie się bawią. W jękach i szlochach ofiary zdaje się czasem pobrzmiewać ich sardoniczny śmiech.

Jest to nie do zniesienia. Więc jeśli śmiertelny ma godność, musi przerwać ten spektakl, ową nierówną grę. Skończyć ze sobą! Skończyć! Położyć kres upodleniu.

I Fedra, wyznawszy miłość, czyli – we własnym mniemaniu – sięgnąwszy dna upadku, zaklina Hipolita, aby teraz ją zabił. Przynajmniej niech zada jej śmierć, skoro niczego innego nie może dla niej uczynić.

Oto me serce. Przebij! Tutaj cios mi zadaj.
Czuję, jak się wyrywa naprzeciw twej ręce,
Niecierpliwe, by z grzechu oczyścić się w męce.
Uderz. Albo, jeżeli to niegodne ciebie,
Jeśli nie chcesz mnie, w gniewie, wspomóc w tej potrzebie
Lub ręki sobie kazić moją krwią nikczemną,
Użycz chociaż żelaza. Zlituj się nade mną.
Daj.

Po tych słowach znów następowała krótka scena mimiczna – odpowiednik poprzedniej, tyle że negatywny (jakby w tonacji moll). Tę odegrano z kolei z imponującą precyzją, jak układ baletowy:

Na brzmiącym wieloznacznie, ostatnim, króciutkim „daj”, Fedra stojąca na scenie na lewo od Hipolita (z punktu widzenia widowni) sięgała prawą ręką po jego krótki miecz, przytroczony rzemieniem do pasa na lewym boku. Na to Hipolit – też prawą – kierował ku rękojeści, chcąc wzbronić do niej przystępu. Wtedy zaś Fedra – lewą – chwytała to prawe ramię – od góry, powyżej nadgarstka – i odciągała ku sobie; natomiast prawą, powoli, wydobywała miecz i unosiła go w górę.

W tej pozycji, zwróceni trois quarts ku widowni, zastygali w bezruchu na dobrych kilka sekund.

Był to wspaniały obraz – mieniący się znaczeniami. Kiść ręki Hipolita zwisała w uchwycie Fedry jak głowa martwego ptaka. Kontrastował z nią miecz wzniesiony ostrzem do góry. Mierzyli się spojrzeniami. Wszystko to miało coś w sobie z perwersji i masochizmu: prowokowanie gwałtem do popełnienia gwałtu.

„Zabij mnie, bo cię zetnę!” wołało ramię Fedry przedłużone o miecz. „Odbierz mi broń i przebij! Lub, skoro już jej nie masz, uduś własnymi rękami! Niech zginę w tym słodkim uścisku! Albo… przynajmniej rusz ręką, zrób coś z tą wiotką garścią, bezwolną, niegodną mężczyzny, która mnie upokarza i poniża do reszty. Przynajmniej ją obróć i weź… weź mnie… na chwilę… za rękę!”

Gdyby Hipolit to zrobił – gdyby swoją prawicą wywinął się z uścisku i ujął lewą dłoń Fedry – przekształciłby ich pozycję w klasyczną pozę zaślubin. Staliby przed widownią jak para przed ołtarzem. Lecz on tego nie robił – być może właśnie dlatego. Stał oniemiały, „cofnięty”, z grymasem wstrętu na twarzy.

Była to alegoria wzgardy i odrzucenia. Mówiła, że brak wzajemności jest czymś nieodwołalnym. Nic nie zdoła jej wzniecić, jeżeli sama nie płonie. Ani zaklęcia, błagania, ani groźba i gwałt. Te dwie cząsteczki ludzkie nie łączą się ze sobą, nie mogą się połączyć. Im jedna bardziej przyciąga, tym druga bardziej odpycha. – Niespełnienie. Nieszczęście. Samotność spotęgowana.

Po chwili napiętej ciszy znów się zerwały oklaski. Znowu spojrzałem w dół. Tym razem biła brawo, choć nie tak gorąco jak inni. Przeniosłem wzrok na loże. Jerzyk, z lornetką przy oczach, wpatrywał się w aktorów.

Gdy brawa w końcu umilkły, Fedra ciskała wściekle ramieniem Hipolita w geście zranionej ambicji i schodziła ze sceny nie oddawszy mu miecza. Wkrótce zaś potem spadała – jak grom z jasnego nieba – wieść, że Tezeusz żyje i właśnie zawija do portu. I na tym się kończyła pierwsza część przedstawienia.

Ludzie zaczęli wstawać i wychodzić na przerwę.

Wspierając brodę na rękach, obserwowałem parter. Nie ruszała się z miejsca. Początkowo myślałem, że tylko odczekuje, aż minie fala tłoku w przejściach między rzędami i w drzwiach do foyer; z czasem jednak, gdy sala zaczęła świecić pustkami i prawie wszyscy wyszli (w tej liczbie również i Jerzyk), ona zaś dalej siedziała, co więcej, powróciła do lektury programu, pojąłem, że nie zamierza opuszczać fotela w antrakcie.

Była to sytuacja, doprawdy, jak wymarzona. Prawie pusta widownia, a na niej – ona, sama. I blisko piętnaście minut danych do dyspozycji. Zupełne przeciwieństwo konfiguracji w Zachęcie. Znowu poczułem niepokój i szybsze bicie serca, a w głowie odezwał się głos, który już nieraz słyszałem:

„Zejść tam szybko i podejść! Czego się tutaj bać?! Jeżeli w tych warunkach nie zdobędziesz się na to, to nigdy się nie odważysz. A skoro się nie odważysz, to nie jesteś jej wart. – Daj się unieść prądowi!… Błogosławiona mgła!… No, dalej! Nie ma co zwlekać! Każda chwila jest cenna! – I podejść od lewej strony, tam gdzie jest puste miejsce. Być może drugą część będziesz oglądał już stamtąd…”

Podniosłem się i, jak w transie, ruszyłem po „złote runo”.

Choć szedłem, jak się zdawało, krokiem zdecydowanym, droga z balkonu na dół zabrała mi więcej czasu, niż w przeciwnym kierunku przed rozpoczęciem spektaklu. Kiedy zaś w końcu dobrnąłem do jednych z drzwi na parter i stanąłem w ich progu, oto jaka odsłona zjawiła się moim oczom: w ścieżce czwartego rzędu, przed siedzącą Madame, zwrócony do niej przodem, stał nieco pochylony – Dyrektor Service Culturel. Rozmawiali, a raczej – on nieprzerwanie mówił, żywo gestykulując. Ona, nieporuszona, patrzyła ku niemu w górę i tylko od czasu do czasu wtrącała kilka słów. W końcu, gdy rozległ się dzwonek i publiczność powoli zaczęła wracać na salę, Dyrektor się wyprostował i, rzuciwszy spojrzenie w stronę loży centralnej, wykonał kilka gestów, mówiących, że musi już iść. Z mimicznym „à bientôt!” wycofał się z rzędu foteli i zniknął w foyer. I rzeczywiście, po chwili zjawił się w tamtej loży – w ślad za ambasadorem i jego połowicą.

Znów pognałem na górę. Po drodze, od bileterki, na którą się natknąłem, kupiłem w pośpiechu program. Swoje miejsce zająłem na krótko przed podniesieniem kurtyny. Fotel obok Madame w dalszym ciągu był pusty. Jerzyk przeglądał program. Zajrzałem do niego i ja. W gasnącym świetle widowni, u góry jednej ze stron, mignęło mi jego nazwisko.

Druga część przedstawienia nie miała już takiej siły i urody jak pierwsza, choć grano równie dobrze, w tym samym tempie i rytmie. Przyczyna tkwiła zapewne w materii samej akcji, w danej fazie dramatu. Bo odkąd wrócił Tezeusz, linia rozwoju wypadków czy ich temperatura zaczęła z wolna opadać ku nieuchronnej klęsce. Właściwie od pierwszej sceny (dialog: Tezeusz – Fedra) rzecz była przesądzona. Nic się już nie dawało odwrócić czy naprawić. Można było jedynie odwlekać katastrofę: prowadzić grę pozorów, ukrywać prawdę, kłamać. Zmowa milczenia jednak, nikczemne oskarżenia – nie, mimo wszystko te sprawy nie miały już owej mocy, co dramat samej pasji; co konflikt duszy i ciała, powinności i serca. Tamto, mimo kostiumu i wyszukanej formy, tchnęło mocą i prawdą; intryga niedopowiedzeń i tragedia pomyłek, jakkolwiek prawdopodobne, były jednak umowne, typowo teatralne.

[147] miłości tak dzikiej