Jakie ziarno i gleba, taki owoc i plon. Życie i dzieło pisarza nosiło wszelkie znamiona owych ostrych sprzeczności. Było przedziwnie rozdarte, jaskrawo zróżnicowane. Po dziewiętnastu latach anielskiego dzieciństwa i przykładnej młodości wypełnionej modlitwą i wzorową nauką (choć zdradzaną niekiedy dla sensacyjnych romansów czytanych pod ławą szkolną) następował wiek męski – grzeszny, występny, szalony, znaczony miłosną gorączką i przygodami ciała, orlimi lotami geniuszu i zawrotną karierą, zdobny w fawory królewskie, a z drugiej strony, z piętnem niejednej diablerie. W ciągu dziesięciu lat powstało siedem tragedii, jedna lepsza od drugiej, a ich autor brylował w salonach i na dworze, podbijał i zdobywał serca pięknych aktorek i wspinał się do wysokich a popłatnych godności. Wreszcie, w wieku zaledwie trzydziestu siedmiu lat, zrywał nagle z teatrem i libertyńskim życiem, „tą karygodną ułudą i targowiskiem próżności.;jak marnotrawny syn wracał do Port-Royal, dopełniał aktu skruchy, paląc wszystkie notatki i plany kolejnych dramatów, i żenił się z szarą mieszczką, pobożną, cichą córką wziętego notariusza, która do końca swych dni nie przeczytała słowa z jego natchnionych linijek. Miał z nią siedmioro dzieci: pięć córek i dwóch synów, którym zohydzał, jak umiał, literaturę piękną. W ciągu dwudziestu trzech lat owego zacnego życia stał się zręcznym dworakiem skłonnym do bigoterii.

A jednak i w tym okresie jego niezwykły geniusz dał jeszcze o sobie znać. Stało się to za sprawą pani de Maintenon, niemłodej już i pobożnej morganatycznej żony Ludwika czternastego, która patronowała znanej pensji dla dziewcząt z uboższych rodów szlacheckich. W zakładzie tym uprawiano, między innymi, teatr – dla kształcenia wymowy i eleganckich manier. I w trosce o repertuar na wysokim poziomie sięgnięto po „złote zgłoski” autora Bereniki. Przyniosło to najzupełniej niespodziewane skutki. Dziewczęta grały za dobrze, zatrważająco dobrze! Z takim ogniem i żarem, że bogobojna patronka kazała przerwać próby. Nie chcąc jednakże tracić znakomitego pióra, zwróciła się do poety, aby specjalnie dla niej – dla zakładu w Saint-Cyr – napisał nową sztukę, „moralną”, „ze śpiewami”, w której by nie czyhało „niebezpieczeństwo dla duszy”. Racine, od lat dwunastu kroczący drogą cnoty, mający wszelki teatr za dzieło złego ducha, zrazu odrzucił prośbę, później długo się wahał, aż w końcu – znęcony myślą o trudzie dla chwały bożej – podjął się spełnić zadanie.

I oto co z tego wynikło: ułożona tragedia pod tytułem Estera, osnuta na motywie wziętym z Pisma Świętego, mimo wzniosłych idei i braku zdrożnych treści, wzbudziła w pensjonarkach niezdrowe podniecenie. W zakładzie zapanowała gorąca atmosfera: ambicje, rywalizacja, intrygi, bufonada. A kiedy na przedstawienia zaczęła zjeżdżać socjeta, surowy przybytek dziewictwa zmienił się w istny salon, o ile nie w dom rozpusty. Wzięły górę emocje, tryumfowała zalotność, dochodziło do zbliżeń. W tym stanie rzeczy, w poetę też wstąpił dawny duch. Jak w czasach, gdy żył teatrem i aktorkom-kochankom ustawiał każdą linijkę, każde słowo i akcent, jął znowu zwracać uwagę na najdrobniejsze detale w interpretacji tekstu; i kiedy jedna z panienek, grająca rolę Elizy, potknęła się w monologu, krzyknął z udręką w głosie: „pani mi kładzie sztukę!” i przerwał przedstawienie. Gdy zaś speszona dzierlatka buchnęła głośnym płaczem, zrobiło mu się przykro i pobiegł ocierać jej łzy. Błagając o wybaczenie i pragnąc ją uspokoić -a zarazem i siebie – szukał ustami jej ust. W ten sposób doszli do zgody.

Znowu więc – po raz już który i w jakich okolicznościach! – demoniczny Dionizos wygrywał z anielskim Apollem; znowu, wbrew zamierzeniom, czy zgoła im na przekór, sztuka wznieciła pożar. Tak wielka była siła jej bezbożnego piękna! Dlatego też drugi z utworów, jaki poeta napisał dla pani de Maintenon, dramat biblijny Atalia (uznany po wielu latach za jedno z największych arcydzieł francuskiego teatru) pozwolono odegrać wychowanicom Saint-Cyr jedynie raz, przed królem, w zwykłych, codziennych ubraniach.

Na stronie, gdzie kończył się szkic, na jej dolnej połowie, widniała reprodukcja innego portretu Racine’a. Był to obraz Charona namalowany z fantazji w blisko stulecie od śmierci autora Brytanika i przedstawiał pisarza czytającego swój utwór wielkiemu Roi-Soleil:

Poeta, na pierwszym planie, siedzi w fotelu (z lewej), trzyma przed sobą książkę otwartą mniej więcej w środku i patrzy w nią z wyrazem roz-anielenia na twarzy. Król zaś (po prawej stronie i odrobinę głębiej) spoczywa swobodnie na sofie wspierając głowę na ręce i spogląda ku niemu z zadumą i uznaniem – jak gdyby myślał sobie: „ładnie piszesz, Racine, i całkiem ładnie czytasz”.

Scenka ta dała mi asumpt do refleksji nad sobą.

„Jeśli nie jest się królem”, pomyślałem ze smutkiem, w którym migotał jednak mały płomyk nadziei, „i jeśli nie ma się nawet natury bohatera, a jednocześnie się nie jest li tylko zjadaczem chleba, lecz kimś kto marzy i tęskni za nie wiadomo czym, i nieustannie błaznuje, bo nie potrafi zwyczajnie wyrazić żadnego uczucia -, to wtedy, by się spełnić i znaleźć ukojenie, trzeba zostać artystą – źrenicą świata i magiem.”

I ujrzałem się nagle oczami wyobraźni, jak siedzę całymi dniami w jakimś pokoju przy biurku i w taki czy inny sposób – piórem, czcionką maszyny – zaczerniam kartki papieru. Wymyślam i układam urzekające historie -wzięte z rzeczywistości, lecz od niej powabniejsze; misternie skomponowane niczym utwór muzyczny i brzmiące w głośnej lekturze rytmicznie jak poemat. I dobieram wyrazy, i bawię się zdaniami, aż wychodzi mi wreszcie kryształowy akapit. I wtedy idę na spacer – aby obmyśleć następny.

– To będzie moje życie – powiedziałem półgłosem i odłożyłem program.

W poniedziałek po szkole poszedłem do biblioteki, wypożyczyłem tragedie Racine’a po francusku i – tytułem przymiarki – przepisałem starannie do mojego „Cahier. monolog Hipolita i „wielką arię” Fedry.

Po wielokrotnej lekturze umiałem teksty na pamięć.

28. Kobieta i mężczyzna

Odkąd zostałem wysłany po skrypt do gabinetu, Madame stawała się dla mnie z lekcji na lekcję łaskawsza. Już nie tylko jak dawniej zauważała mnie, a w mówieniu zgubiła ów szorstki i drwiący ton;. zwracała się do mnie uprzejmie i – częściej niż do innych. Następowało to zwykle, gdy ktoś czegoś nie umiał lub dał błędną odpowiedź. Zwracała wtedy wzrok na mnie i zadawała pytanie: „no a jak to z tym jest?” – jakbym był super-arbitrem; lub: „czy to było poprawne?. i, po moim przeczeniu: „a jak powinno być?” – Mówiłem, co kwitowała pochlebnym „voilà” i wracała do punktu, w którym utknęło ćwiczenie.

Było w tym coś z podejścia do klasowego prymusa, co nigdy nie zawodzi i jest stawiany za wzór. Nie powiem, by mi ta rola specjalnie odpowiadała. Jeśli jednak cierpliwie znosiłem tę sytuację, to dla pewnych szczególnych i całkiem niespodziewanie okazywanych mi względów.

Zaczęła się mną wyręczać w pisaniu na tablicy. Wyławiała mnie wzrokiem i mówiła po polsku: „chodź, będziesz mi pomagał”, po czym, gdy podchodziłem, podawała mi kredę. Lub brała mnie na lektora jakiegoś tekstu z gazety, słowami „bądź tak miły” albo „bardzo cię proszę”. Z kolei podczas dyktanda lub pisemnego ćwiczenia z odmiany czasowników, chodząc między ławkami, rzucała przy mnie półgłosem: „ty możesz tego nie robić”. Zdarzyło się jej wreszcie (co prawda tylko raz) wymówić moje imię i to w zdrobniałej formie.

Zupełnie nie potrafiłem wyjaśnić sobie tej zmiany. Co ją spowodowało? Co kryło się za tym zwrotem? Spotkała się z Jerzykiem, który jej coś powiedział? Została uprzedzona o rychłej wizytacji rzeczoznawców francuskich i jęła mnie na tę okazję oswajać i urabiać? A może wcale nie było żadnej istotnej racji? Może motywem był kaprys? Chęć prowadzenia gry, bawienia się moją osobą? Jakkolwiek rzecz się miała, uznałem, że najlepsza odpowiedź na to „otwarcie. – to spokój, wyczekiwanie. Mówiąc językiem szachowym: „nie przyjmowanie ofiary” (tak samo jak i ona nie była przyjęła mojej).

„Niech rozwinie tę grę”, mówiłem sobie w duchu, „niech stanie się bardziej jasne, do czego zmierza i po co. Tymczasem – żadnej szarży. Tyle co każe teoria, żeby nie dać się zjeść. Obrona Caro-Kann. Chodzenie pod dyktando. – Świecić przykładem prymusa? Proszę bardzo, niech będzie. Być nieustannym dyżurnym do rozmaitych posług? Nie dyskutować, wykonać. Słyszeć od czasu do czasu jakby zalotny ton, brzmiące dwuznacznie życzenia i polecenia służbowe, a wreszcie – nie do wiary! – zdrobnienie własnego imienia – i w żaden sposób, nijak, nie reagować na to? Trudno, niestety – nie. Czekać. Z kamienną twarzą. Aż wybije godzina. Kto wie, może już wkrótce – w kinie Skarb na Traugutta, na pokazie zamkniętym…”

Dwudziesty siódmy stycznia. Piątek. Godzina dwudziesta.

Był to dzień jej urodzin, o czym nie pamiętałem do chwili wyjścia z domu, kiedy to w radio puszczono fragment Requiem Mozarta (dokładnie Dies irae). Z kolei w autobusie odkryłem inną rzecz. Jak podróżując „na Zachód”, do Ambasady Francuskiej, jechałem, wzorem Kolumba, w przeciwną stronę świata, tak teraz – w wymiarze czasu, w porządku dni tygodnia – znowu jakbym się cofał. Otwarcie wystawy Picassa miało miejsce w niedzielę. Fedrę w Teatrze Polskim oglądałem w sobotę. Kobietę i mężczyznę miałem zobaczyć w piątek…

„Ciekawe, dokąd zajadę na takim wstecznym biegu? – pomyślał rozbawiony. – Może nadrobię w ten sposób swoje fatalne spóźnienie i dane mi będzie wreszcie doświadczyć świętej godziny?

Tym razem ekwipunek tajnego wywiadowcy składał się prócz lornetki (z którą od jej użycia po raz ostatni, w teatrze, nie rozstawał się już) z okularów optycznych z przyciemnionymi szkłami, nie noszonych na co dzień, i starego numeru dziennika «L’Humanité», który w razie potrzeby miał służyć za osłonę. Dysponował poza tym kompletem dokumentów, od carte d’entrée począwszy, przez szkolną legitymację, po kartę klubu Marymont, no i – bilet miesięczny. W lewej kieszeni spodni tkwiła solidna gotówka -siedemdziesiąt pięć złotych (trzy dwudziestki w banknotach i piętnaście w bilonie), a w prawej – świeża chusteczka i dwie nieodłączne agrafki.