Wysiadł na rogu Traugutta i Krakowskiego Przedmieścia, gdzie mieścił się budynek Wydziału Filozofii, a przed wojną gimnazjum Zygmunta Wielopolskiego (do którego uczęszczał, między innymi, Gombrowicz i prototyp postaci Tadzia ze Śmierci w Wenecji) i minąwszy fasadę kościoła Świętego Krzyża, skręcił w przechodnią bramę przy Filologii Klasycznej, prowadzącą na teren rozległego dziedzińca, którym do kina Skarb dochodziło się milej niż od strony ulicy.

Było mroźnie i sucho, na niebie – księżyc w pełni. W jego jaskrawym świetle niektóre ciemne okna połyskiwały widmowo.

Zatrzymał się, uniósł rękę i spojrzał na zegarek. Było za kwadrans ósma. – Idealnie – pomyślał. Nałożył okulary, wyjął z kieszeni gazetę i ruszył wolnym krokiem ku swemu przeznaczeniu…

Przed kinem, w przedsionku i w hallu było już sporo ludzi i znowu – jak poprzednio w Zachęcie i w teatrze – kwitło ruchliwe życie: nawoływania, pozy, perlisty śmiech, francuszczyzna; woń gauloisów, gitanów, cygar, zachodnich perfum; ekscentryczne ubiory i zadawanie szyku. I znowu wiele twarzy, które były mi znane. Świat teatru i filmu, korpus dyplomatyczny, Akademia Sztuk Pięknych, Filologia Romańska.

Była już na widowni, gdy przekroczyłem jej próg. Siedziała mniej więcej pośrodku, w towarzystwie… Jerzyka.

„No no! To coś nowego”, pomyślałem z uśmiechem i siadłem dwa rzędy za nimi.

Miała na sobie gustowny, szkarłatno-bordowy żakiet, a wokół szyi apaszkę w biało-błękitne wzory; ciemnobrązowy kożuszek otulał częściowo jej plecy, a jego kołnierz i góra zwieszały się, wywinięte, znad oparcia fotela. Jerzyk był w garniturze; płaszcz trzymał na kolanach.

Rozmawiali. Lecz dziwnie. Nie spoglądając ku sobie. A ona jeszcze przy tym wierciła się niespokojnie i rozglądała po sali (podobnie jak Soliter na akademii ku czci Hiszpańskiej Wojny Domowej).

Rozpostarłem przed sobą ćwiartkę «L’Humanité» i śledziłem ich dalej spoza tego organu.

W ich mowie i zachowaniu wyczuwałem napięcie. Nie byli naturalni. On – chmurny, usztywniony, ona – podminowana. Nie mogłem jednak dociec istoty tego fermentu. W panującym rozgwarze nie docierały do mnie nawet strzępy wyrazów.

„Że też niczego nie słychać!” pomyślałem ze złością i dałem się unieść prądowi – hipotez i spekulacji.

Co znaczy, że są tu razem? Co może to oznaczać? Spotkali się po Fedrze i pogodzili się – podjęli przerwaną znajomość? Doszło do tego bez związku z francuskim przedstawieniem? A może, wbrew pozorom, wcale nie przyszli tu razem? Może Jerzyk się dosiadł, widząc, że jest przy niej miejsce? (Innego następstwa zdarzeń nie brałem pod uwagę.) I teraz się męczą ze sobą. Wymieniają pretensje? Wypominają coś sobie? On ją znowu oblega swoimi amorami?

Tymczasem na widowni robiło się coraz tłoczniej. Fotele pozajmowano do ostatniego miejsca, a ludzi wciąż przybywało. Stawali pod ścianami, siadali na podłodze – z przodu, przed samym ekranem. Wreszcie zamknięto drzwi, a wtedy na płytką estradę wszedł, poprawiając muszkę, Dyrektor Service Culturel, witany oklaskami.

Podniósł rękę do góry, pokazał na zegarek (było piętnaście po ósmej) i w żartobliwy sposób uspokoił publiczność, by się nie obawiała: przemówienia nie będzie! (Śmiech i znowu oklaski.) Jedynie kilka zdań, tytułem zapowiedzi. Otóż ujrzymy za chwilę film, który podbił świat. I nie chodzi tu wcale o Złotą Palmę w Cannes i inne pomniejsze nagrody. Chodzi o sukces u widza, o masową widownię. Rzecz weszła na ekrany niewiele ponad rok temu, a już ją obejrzało setki tysięcy ludzi. Krytycy, socjolodzy, a nawet filozofowie zadają sobie pytanie o przyczynę tej glorii i tak wysokiej frekwencji. I dochodzą do wniosku, iż obraz ten po prostu wychodzi naprzeciw tęsknotom współczesnego człowieka, któremu się już przejadła i do reszty znudziła filozofia negacji, zwątpienia i absurdu – te wszystkie nihilizmy, alienacje, frustracje – i który powraca do wiary w prostotę uczuć i serca. „Człowiek chce być zwyczajny”, powiada Claude Lelouche. „Chce kochać, cieszyć się życiem. Ma dosyć Kierkegaarda!. (Wybuch śmiechu, oklaski.) „Po latach maskarady, kłamliwych min i póz, pragnie znowu być sobą – kobietą i mężczyzną!…

Spojrzałem na Jerzyka. Na jego prawym obliczu, które z mej perspektywy dane mi było widzieć, malowała się drwina zmieszana z politowaniem; jakby zdawał się myśleć: „Boże, co to za kretyn!.

– Attention, s’il vous plaît! [152] - Dyrektor przekrzyknął tymczasem gwar po ostatnich oklaskach. – Wydział do Spraw Kultury Ambasady Francuskiej zaprasza po seansie wszystkich przybyłych gości na skromną lampkę wina! A zatem, à bientôt! Do zobaczenia w hallu! – I zniknął za ekranem.

Po kilkunastu sekundach światło zaczęło przygasać.

Pragnienia i marzenia współczesnego człowieka o egzystencji „zwyczajnej” ucieleśniali w filmie… rajdowiec i script-girl. On testował na torze wyścigowe bolidy, po pracy zaś jeździł sobie białym, sportowym mustangiem; ona paradowała ze scenariuszem na planie, a poza tym wciąż sobie zaczesywała włosy. Ich naturalny styl bycia i bezpretensjonalność znajdowały swój wyraz w strojach i zachowaniach. Ona, na przykład, na planie w klimacie tropikalnym (kręcono scenę w Afryce: wielbłądy na pustyni) miała na sobie kożuch z wykładanym kołnierzem i boty po kolana; on zaś, prowadząc mustanga, a ściślej: robiąc wiraże z kontrolowanym poślizgiem na piaszczystym wybrzeżu, palił grube cygaro i czytał tygodnik «Time»; do tego jeszcze na oczach miał czarne okulary.

Tych dwoje prostolinijnych trzydziestoparolatków – Anne oraz Jean-Louis – miało za sobą małżeństwo i doświadczenia życiowe równie typowe i zwykłe. Oboje utracili swoich ślubnych partnerów. Zona Jeana-Louisa – na wieść, iż miał on na torze bardzo groźny wypadek i być może nie wróci już do poprzedniej formy (sportowej? fizycznej? męskiej?) – uległa depresji i wkrótce… skończyła samobójstwem. Małżonek Anne z kolei – aktor i w jednej osobie nieustraszony kaskader – zginął „na posterunku”, spełniając powierzone mu przez filmowców zadanie. Nim jednak do tego doszło, żyli szczęśliwie i prosto. Spędzali czas, na przykład, w swej wiejskiej posiadłości (pełnej koni i byków, owiec i psów myśliwskich), siedząc razem na wielkim, nie pościelonym łożu i kultywując sztukę – muzykę i poezję: wszechstronnie uzdolniony i sprawny zarazem kaskader w obecności małżonki układał nową pieśń; grał na gitarze i śpiewał, trzymając w ustach cygaro i dymiąc nim sobie w oko; tworzony z łatwością tekst zapisywał następnie na leżącej niedbale w fałdach kremowej pościeli maszynie do pisania. Innym znów razem, w Alpach, w obszernych, białych kożuchach turlali się po śniegu. Albo się całowali na wyszczerbionych murach średniowiecznego zamczyska.

Wdowę i wdowca złączyły – cóż bardziej naturalnego! – ich małoletnie dzieci, oddane swego czasu do szkoły z internatem w miejscowości Deauville – malowniczym kurorcie na wybrzeżu Normandii, gdzie bywał też Marcel Proust. Spotkawszy się tam raz, podczas odwiedzin w niedzielę, nawiązali znajomość: w obliczu deszczowej aury, uczynny Jean-Louis zaproponował Anne, że weźmie ją swym mustangiem – wracając do Paryża. I tak się wszystko zaczęło.

Za tydzień znów się spotkali – przy tej samej okazji. Tym razem czas odwiedzin spędzili już jak rodzina. Spożyli wspólnie posiłek w miejscowej restauracji; odbyli przejażdżkę statkiem; spacerowali po plaży, ujawniając znajomość… twórczości Giacomettiego. Jean-Louis parokrotnie już-już miał dotknąć Anne, ale się powstrzymywał – zapewne ze względu na dzieci. Uczynił to dopiero, odwiózłszy ją pod dom (numer 14, Montmartre), gdy miała wysiąść z mustanga. Anne nie cofnęła ręki, ale i nie uległa czułej pieszczocie rajdowca, i Jean-Louis, nie bez żalu, choć i bez większej zgryzoty, ruszył do Monte Carlo na doroczne zawody.

W Paryżu Anne wiodła życie kobiety pracującej. Przecinała odważnie zapchane Champs-Elysées, klucząc między autami (nie po przejściu dla pieszych); zatrzymywała taksówkę; dla równowagi psychicznej kontemplowała łabędzia sunącego po wodzie i pustą ławkę w parku; wreszcie, dla odprężenia w tym wirze i zgiełku dnia, odwiedzała fryzjera.

Tymczasem Jean-Louis – jak najzwyczajniej w świecie, jak gdyby od niechcenia – zwyciężył w Monte Carlo. Anne, dowiedziawszy się o tym – przypadkiem – z telewizji, w spontanicznym odruchu nadała doń telegram prostolinijnej treści: „Brawo! Kocham cię! Anne”. Choć adres podany przez nią był co najmniej nieścisły (Tor w Monte Carlo, Wyścigi), depesza jednak szczęśliwie dotarła do adresata: została mu wręczona na uroczystym bankiecie – znowu jak najzwyczajniej – przez kelnera w liberii, na platerowej tacce.

I wtedy Jean-Louis – bohater dnia i przyjęcia – rzucał precz w jedne) chwili ów świat luksusu i zbytku, mody i bufonady, i gnał swym „starym” mustangiem (wyraźnie z nadmierną prędkością) na spotkanie zwyczajnej a prawdziwej miłości. Prowadząc jedną ręką, drugą starannie się golił maszynką elektryczną.

W Paryżu Anne jednak nie było. Popędził więc do Deauville. – Miał intuicję. Trafił! Chodziła tam z dziećmi po plaży.

Radosne powitanie. Euforia. Upojenie. Restauracja w hotelu. Wynajęcie pokoju.

I nagle – cóż się dzieje! Anne w objęciach kochanka, który nie szczędzi trudu, aby ją wprawić w ekstazę, jest spięta, zahamowana! Miast z nim kooperować, marszczy tragicznie brwi i zaczesuje włosy! – Nie, nic z tego nie będzie! Nie dojdzie do koniugacji!

„Dlaczego?” – pyta szeptem skonfundowany Mężczyzna.

A cause de mon mari. [153] – odpowiada Kobieta.

„Mais il est mort” [154] – Mężczyzna nie daje za wygraną. To nic. To bez znaczenia. Widocznie jeszcze za wcześnie.

Wewnętrzne rozdarcie. Dramat. „Ziarnko gorczycy” Zwyczajnych…

Ponieważ jednak właśnie uczciwie je spożywają, zostaną nagrodzeni.

I to wcale nie w niebie, ale na ziemi – już wkrótce. Po smętnym poranku w hotelu i bolesnym rozstaniu na peronie w Deauville Mężczyzna goni mustangiem pędzący pociąg z Kobietą, wyprzedza go, dystansuje i czeka nań w Paryżu.

[152] Proszę o uwagę!


[153] „Z powodu mojego męża”


[154] „Przecież on nie żyje”