– Reszty nie trzeba – mruknąłem.

– Szacunek – skwitował kierowca. (Napiwek wysokości dziesięciu procent opłaty uchodził za bardzo godziwy.) – I powodzenia, kolego!

Odjechał. Zostałem w mroku. I ruszyłem powoli przetartym już raz szlakiem, obserwując uważnie zaparkowane auta. Będzie? Nie będzie? Było! A ściślej mówiąc – był. Nazwisko „Peugeot” jako wyraz jest rodzaju męskiego.

Stał przy samym budynku, po jego prawej stronie. Ciemny, pusty, milczący. WZ 1807.

„Niezbyt rozważne – pomyślał. -A nawet ryzykowne. Zostawiać taki trop! Nie liczyć się z ciekawskim i bacznym na wszystko dozorcą, który, jeżeli nawet nie jest na drugim etacie, to wzięty na byle spytki wypaple wszystko, co wie! Ach, zgubi ich ta wygoda! Już Lenin to powiedział. Czyżby do tego stopnia podziałał na nich film, że zapomnieli, gdzie są? Że nie jest to jednak Montmartre ani tym bardziej Deauville, lecz miasto, w którym w maju pięćdziesiątego piątego, ‘w reakcji na agresywną politykę Zachodu i zimnowojenne knowania rewizjonistów niemieckich’, zawarto Układ Warszawski? – Powinien był, stanowczo, zaparkować gdzieś dalej!.

Spojrzałem w górę ku oknom. Pokój był rozświetlony, lecz story – zasunięte. W oknie czteroskrzydłowym widniała jednak wyraźna szczelina między nimi.

Z mocno bijącym sercem ruszyłem energicznie ku drzwiom znajomej sieni równoległego budynku i nie włączywszy światła wszedłem na trzecie półpiętro. Dobyłem tam z futerału szylkretową lornetkę i drżącymi rękami przytknąłem ją do oczu.

„Akteon za mniejszą zuchwałość został zmieniony w jelenia i rozszarpany przez psy – pomyślał rozbawiony, lecz był to humor wisielczy. Nie było mu wcale do śmiechu, jakkolwiek to, co zobaczył, nie było ‘tym najstraszniejszym, co mógł zobaczyć na ziemi’, jak ujął był to Żeromski w pamiętnej scenie Popiołów”.

Po ustawieniu ostrości, w głębi jasnej szczeliny ukazał się fragment obrazu, który wisiał na ścianie, a przedstawiał wysmukłą, szarą wieżę kościoła. Znałem ten kształt i kreskę. Była to reprodukcja jednego z najsłynniejszych pejzaży paryskich Buffeta: stalowo-szary róg Bulwaru Saint Germain ze strzelającym w niebo stojącym tam kościołem i legendarną kawiarnią Aux Deux Magots naprzeciw – mekką paryskiej bohemy i egzystencjalizmu! Miejscem urzędowania Simone de Beauvoir!

Więc jednak było to dla niej przedmiotem jakiegoś kultu! Przynajmniej ów smętny nastrój czy klimat Dzielnicy Łacińskiej za panowania Sartre’a.

Nie dane mi było jednak długo roztrząsać tej sprawy, gdyż moją uwagę zajęło zupełnie coś innego. Otóż niespodziewanie rozbłysło światło w kuchni, gdzie – jak się okazało – nie wisiała zasłona, i pojawiła się tam, niemal w tej samej chwili, Madame, a za nią Dyrektor. Dalej miała na sobie szkarłatno-bordowy żakiet i apaszkę na szyi, natomiast pan Janvier był bez marynarki i muszki, a kołnierzyk koszuli w wycięciu kamizelki miał szeroko rozpięty. Madame wydobyła z lodówki pękatą butelkę szampana, podała ją panu Janvier i z szafki wiszącej na ścianie wyjęła dwa smukłe kieliszki. Dyrektor zaczął w tym czasie odkorkowywać butelkę. Nim jednak Madame zdążyła przygotować kieliszki, korek wystrzelił w górę, a za nim – pióropusz piany, który poleciał łukiem wprost na klapę żakietu. Odskoczyła raptownie, trzepocząc przesadnie rękami i śmiejąc się szeroko, on zaś przepraszająco poskoczył w jej kierunku i, nieustannie mówiąc, zaczął wycierać chusteczką zbrukane trunkiem miejsce. Zabieg ten jednak widocznie okazał się niezbyt skuteczny, bo wstrzymała po chwili starania Dyrektora i zaczęła rozpinać pozłacane guziki, po czym zdjęła okrycie i wyszła z nim z pomieszczenia (zapewne do łazienki). Dyrektor nalał tymczasem szampana do kieliszków. Kiedy zaś powróciła (tylko w bluzce z apaszką), ofiarodawczym gestem podał jej jeden z nich i, lekko uniósłszy swój, powiedział kilka słów.

„Toast urodzinowy – pomyślał oniemiały. – Ciekawe co i jak? – Zastygli na moment w bezruchu, przenikając się wzrokiem. – Teraz się pocałują – zamarł w oczekiwaniu…

Nie nastąpiło to jednak. Stuknęli się tylko szkłem, wypili po małym łyku i opuścili kuchnię, gasząc za sobą światło. Po chwili zaś w jasnej szczelinie pomiędzy zasłonami mignęły ich sylwetki.

„No i co teraz? – pomyślał. – Co robią i… co robić? Dalej tu stać męczeńsko, czekając… no właśnie, na co? Co jeszcze może się stać? Nie liczysz chyba na to, że rozsuną zasłony jak kurtynę w teatrze! A zresztą, gdyby nawet! Doprawdy, chciałbyś tego? Ujrzeć ‘to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi’?! – Zaśmiał się w sobie szyderczo. – Kicz! Stoczyłeś się w końcu! I to jak! Znacznie gorzej niż czytelnik romansów! Jako bohater kiczu! Stanąwszy na szczycie poznania, sięgnąłeś dna upadku! Opamiętaj się wreszcie! Uciekaj stąd, człowieku!

Nie ruszał się jednak z miejsca. Stał z lornetką przy oczach jak zahipnotyzowany, choć wszystko, co był widział, sprowadzało się ledwie do kawałka obrazu z szarawą wieżą kościoła.

– Bez kiczu nie ma sztuki – usłyszał znajomy głos. – Tak jak bez grzechu – życia. Co czytywał Racine w młodości pod ławą szkolną? I jaki miały posmak jego afery miłosne z gwiazdami ówczesnej sceny – du Parc i Champmeslé?

– Nie wiadomo dokładnie – odparł wyzywająco.

– Owszem, wiadomo, wiadomo – padła spokojna odpowiedź. – Wystarczy trochę poczytać. Tandeta, szmira, kicz.

– Ryzykowny argument – stwierdził nie przekonany. – W ten sposób rozumując, można się znaleźć w piekle.

– Można, lecz niekoniecznie. Chodzi jedynie o to, aby stanąć na ziemi. Natomiast, jeśli się tego za wszelką cenę unika, by sobie, nie daj Boże, nie pobrudzić bucików, nie wzięci się do nieba.

– Znam tę śpiewkę. Mickiewicz.

– ‘Myśl twoja nazbyt skrzydlata. Za lekkim zefirkienn goni.’

– Możliwe, lecz kto powiedział, że ziemia to zaraz brud albo przynajmniej kicz?

– Jak to kto, szekspirysto?

– Antoniusz to jeszcze nie Szekspir. To mogło być ironiczne. To mogło być właśnie po to, by Antoniusza ośmieszyć.

– ‘Ależ pomyśl przez chwilę, ależ przez chwilę pomyśl! W końcu jesteś na Ziemi, na to rady nie ma!’

Nie znalazł odpowiedzi.

Natomiast jego myśl, jakby na przekór powadze tego wzniosłego dialogu, który toczył ze sobą na wzór autora Uczty, odskoczyła raptownie niczym niesforne dziecko ku całkiem innej kwestii.

Boty! Obcisłe boty! Miała je wciąż na sobie? Czy była już w innym obuwiu? Nie mógł tego ustalić badając świeżą pamięć ‘szampańskiej’ sceny w kuchni. Jeżeli zaś była w innym, to co to mogło być? Kapcie? Papucie domowe? Bambosze z różowym pomponem? Czy jednak jakieś buty? Pantofle, szpilki, czółenka? Niby drobiazg, a jednak jakże treściwy i ważny! Poza tym znaczyłoby to, że – zdejmowała boty. Tak, ‘zdejmowała’, nie ‘zdjęła’. Chodzi o samą czynność. Niby zwyczajną, prostą, a jednak jakże inną niż zdjęcie kapelusza, rękawiczek czy palta, a nawet góry kostiumu! – Uczyniła to przy nim, na oczach François? Czy też dyskretnie, na stronie – w łazience? przedpokoju? A jeśli ich jednak nie zdjęła…

Nagle stała się ciemność. Światło w pokoju zgasło.

– To teraz już wszystko jasne – próbował trzymać fason, formułując paradoks. – Przedstawienie skończone. Masz jeszcze jakieś pytania?

– Owszem, i to niejedno.

– Na przykład?

– Kto zgasił światło? I czy to pierwszy raz? I w jaki sposób przeszli… z kultury do natury?

– Za dużo chciałbyś wiedzieć – usłyszał echo repliki, z którą się spotkał na lekcji, kiedy w interrogacji posunął się za daleko, próbując ustalić jej wiek.

Nie powstrzymało to jednak nabrzmiałej udręką fali retorycznego pytania:

– Jak to jest… – mówił w myślach, patrząc w niebo na gwiazdy – jak to właściwie się dzieje, że dwoje dorosłych ludzi odrzuca raptem formę i godzi się na żywioł, który ich upokarza? (Gdyby nie upokarzał, czyż gasiliby światło?) Jak do tego dochodzi? Jak można to uzgodnić, wypowiedzieć słowami?

– Słowa są niepotrzebne – znowu usłyszał głos. – Przestaje się mówić… Czytać.

– Czytać?! – nie pojął sam siebie.

– Czymkolwiek to bywa w życiu. I jakikolwiek tekst. Jak Francesca z Paolem księgę o Lancelocie. Nie pamiętasz tej sceny z drugiego kręgu Piekła?

Pamiętał bardzo dobrze. Z lektury Konstantego, gdy raz, w deszczowy dzień, pozostali w schronisku. Dziwił się wtedy, dlaczego akurat to mu czytał, komentując szczegóły. (Jak okazało się później, miało to związek z Claire.)

– Trzeba więc zdradzić Słowo – powiedział prawie na głos.

– Dlaczego zdradzić? Sprawić… aby stało się Ciałem.

– To zdrada. To jest zdrada!

– Tak zaczyna się świat. Inaczej się nie zacznie.

– Nie w glorii, ale w hańbie…

– W ciemności i milczeniu. I wtedy zapłakał nad sobą.

A kiedy po długim czasie poczynania-konania na nowo rozbłysło światło – inne, słabsze, gdzieś z boku (zapewne nocnej lampki?), a wkrótce potem – w sieni, ukazując kochanka zbiegającego po schodach, wziął się w garść, wyprostował i, niczym Heyst na mostku, znów podniósł lornetkę do oczu.

Dyrektor, w rozpiętym płaszczu i z pochyloną głową, ćmiąc papierosa w ustach, szedł w kierunku peugeota wolnym, znużonym krokiem.

– Jak Antek po ciężkim dniu pracy – pomyślał wycieńczony, aby się podnieść na duchu.

Klucz w zamku do mieszkania przekręciłem najciszej, jak to było możliwe, a wszedłszy do przedpokoju, nie zapaliłem światła. Precyzyjnymi ruchami (jak w mimicznej etiudzie) zdjąłem wierzchnie ubranie i ruszyłem na palcach w kierunku mego pokoju. Gdy jednak po omacku dotykałem już klamki, rozbłysło światło u matki i zaraz ona sama pokazała się w drzwiach.

– O której wracasz do domu? – zapytała surowo.

– Przepraszam… nie wiedziałem – uderzyłem w ton skruchy.

– Co? Czego nie wiedziałeś?

– Że to potrwa tak długo.

– O czym ty mówisz? Co potrwa?

– No, dyskusja i cocktail… W kinie Skarb, na Traugutta… Po tym pokazie zamkniętym… No, tego filmu Lelouche’a.

– Dyskusja? Po filmie Lelouche’a? I do tego ci była potrzebna ta lornetka? – wskazała głową na rękę, w której trzymałem futerał.