– Dobrze, Smolorz. – Mock przeczytał i zmienił się na twarzy. – Wygląda na to, że nasz Rossdeutscher był oskarżony przez Wrocławską Izbę Lekarską o stosowanie na swoich pacjentach praktyk okultystycznych. Obronił się skutecznie przed zarzutami. Jest bardzo ustosunkowany…

Mock rozejrzał się dokoła. Ich zgromadzenie budziło zainteresowanie. Przyglądał się im jakiś gazeciarz, jakiś żebrak dopraszał się o kilka marek.

– Rozgonić ich, Wirth. – Mock spojrzał na niewysokiego mężczyznę w meloniku, a ten przekazał jego rozkaz jednym ruchem dłoni stojącemu przy nim olbrzymowi. Ten ruszył na gapiów, a ci rozmyli się w obłokach pary.

– Smolorz – Mock spojrzał na Erikę – zabierzecie pannę Kiesewalter do mieszkania przy Gartenstrasse. Macie jej pilnować, dopóki was nie zmienię. I dzisiaj już ani kropli, zrozumiano? A my wszyscy – spojrzał na Wirtha – jedziemy. Najpierw do szpitala, a potem na Karłowice złożyć wizytę doktorowi Rossdeutscherowi.

Podszedł do Eriki i pocałował ją w usta.

– Dziękuję, że powiedział pan „panna Kiesewalter” – szepnęła, oddając pocałunek. – A nie po prostu „zabierzcie ją, Smolorz”. Dziękuję, że nie powiedział pan „ją”…

– Naprawdę tak powiedziałem? – Mock uśmiechnął się i przesunął szorstką dłonią po jej jasnym policzku.

Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem

Smolorz otworzył mieszkanie „czterech marynarzy”, wszedł pierwszy i przed nosem Eriki zatrzasnął drzwi. Pozapalał wszędzie światła i zlustrował dokładnie wszystkie pomieszczenia. Dopiero wtedy otworzył ponownie. Ujął Erikę pod łokieć i wprowadził ją do mieszkania. Zaryglował drzwi i usiadł ciężko przy kuchennym stole. Wyjął z teczki butelkę gdańskiego likieru Łosoś i nalał sobie sporą działkę do czystej szklanki. Popijając małymi łykami żrący płyn, patrzył, jak Erika wiesza w przedpokoju płaszcz, a potem – ubrana w kapelusik i obcisłą, wiśniową suknię – wchodzi do pokoju, pochyla się nad łóżkiem i poprawia skołtunioną pościel, której nikt nie zmieniał od trzech tygodni. Biodra Eriki i pogniecione prześcieradła, które – jak mniemał Smolorz – jeszcze wydzielają zapach dziewczyny, na chwilę zamąciły jego myśli. Przypomniał sobie baronową, która wije się w mokrej pościeli i jej męża stojącego obok łoża z zaintrygowaną miną. Oto pan baron von Bockenheim Und Bielau nosem wciąga biały proszek, a potem kaszle, rozpylając wokół gorzkie chmury.

Kolejny łyk Łososia niespecjalnie mu zasmakował. Winą za to obarczył wyobrażenie grzecznego i wyniosłego barona, które miał przed oczami. Dla polepszenia smaku napoju swoje myśli skierował ku osobom, które budziły u niego ciepłe uczucia. Co teraz robi mój mały Arthur? Czy bawi się samochodzikiem? Likier był znakomity. Czy klęczy teraz w kuchni w swych grubych spodniach wzmacnianych na tyłku skórzaną łatą i sunie małym modelem daimlera po jednej z czysto wypucowanych desek? Czystość w jego kuchni skojarzyła mu się z małżonką, panią Ursulą Smolorz. Oto klęczy na kuchennej podłodze i zmywa proszkiem Ergon gładkie deski. Jej mocne ramiona, kołyszące się łagodnie piersi, zapłakana piegowata twarz, jej rozrywający szloch, kiedy Smolorz, odtrąciwszy ją, trzaskał drzwiami i szedł w ślepym zamroczeniu w stronę okazałej willi na Wagnerstrasse, gdzie czekała na niego baronowa w aksamitnej mokrej od potu pościeli. Mały Arthur płakał, kiedy jego matka w furii, przyciszonym głosem tłumaczyła mu, że tatuś już go nie kocha, lecz kocha jakąś wywlokę. „Co to jest wywłoka, mamusiu?” – „To zła żmija, to diablica w ludzkiej skórze”, wyjaśniała. Arthur Smolorz ucieka od ojca, gdy ten chce go wziąć na ręce, krzyczy wniebogłosy: „Nie chcę cię, idź do włoki!” Wachmistrz kryminalny sięgnął po butelkę. Wiedział, co jest najlepsze na wyrzuty sumienia.

Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem

Siostra Hermina, dyżurująca na oddziale chirurgicznym szpitala Wenzla-Hanckego, odłożyła słuchawkę telefonu. Była zła jak osa. Po raz kolejny tego dnia otrzymała polecenie od doktora Corneliusa Rühtgarda i po raz kolejny w cichości swego serca wyraziła z tego powodu dezaprobatę. Co to ma znaczyć! Od kiedy to lekarz z innego oddziału wydaje jej polecenia?! Postanowiła się poskarżyć swojemu bezpośredniemu przełożonemu, ordynatorowi oddziału chirurgicznego, doktorowi Karlowi Heintze. Co za bezczelność! Ten Rühtgard, jako dermatolog, powinien się ograniczyć do swoich gnijących za życia prostytutek i chutliwych mieszczan, których toczy kiła w trzecim stadium! Siostra Hermina odgoniła złe myśli, nielicujące z jej łagodną wyrozumiałością, okrzepłą przez lata w służbie bliźnim, i przyglądała się z okien dyżurki, jak dwóch pielęgniarzy popycha wózek, na którym zamroczony morfiną, brzuchaty pan Karl Hadamitzky zmierza w stronę sali operacyjnej – na spotkania sączka i skalpela, który ma wyciąć rakowatą narośl na jego nerce.

Za wózkiem biegł jakiś pan w rozpiętej marynarce i wachlował się melonikiem. Siostra Hermina zapatrzyła się przez chwilę na niego: jej zainteresowanie wzbudziła śniada cera mężczyzny, oczerniona mocnym cieniem zarostu, jego szerokie ramiona i czarne, falujące włosy. Minął jej dyżurkę bez słowa wyjaśnienia, kim jest i co tu robi. Tego było za wiele.

– Hola, mój panie! – krzyknęła donośnym, prawie męskim głosem. – Czy pan idzie odwiedzić kogoś z naszych chorych?! Trzeba się najpierw zameldować u mnie!

– Eberhard Mock – powiedział mężczyzna chrapliwym basem. – Owszem, idę odwiedzić mojego ojca, Willibalda Mocka.

Powiedziawszy to, przykrył głowę melonikiem i następnie zdjął go, kłaniając się w ten sposób siostrze Herminie. Ukłon ten był tyleż dworski, co ironiczny. Nie czekając na pozwolenie, zlekceważywszy jakąkolwiek jej reakcję, ruszył szybko korytarzem.

– Mock Willibald, Mock Willibald – powtarzała rozzłoszczona siostra, przesuwając palcem po kolumnie nazwisk. Po chwili palec się zatrzymał. Ach, to ten, który znalazł się na naszym oddziale na polecenie doktora Rühtgarda, to ten pacjent specjalnej troski! Co to znaczy specjalnej troski? Wszyscy wymagają jak najtroskliwszej opieki! Nie tylko starszy pan Willibald Mock! Już ja to ukrócę!

Siostra Hermina sięgnęła po telefon i wykręciła numer domowy profesora Heintzego.

– Mieszkanie doktora Heintzego – usłyszała w słuchawce dobrze wyćwiczony, męski głos.

– Mówi siostra Hermina ze szpitala miejskiego Wenzla-Hanckego. Czy mogłabym rozmawiać z panem doktorem?

Kamerdyner nie raczył odpowiedzieć i położył słuchawkę obok telefonu. Tak zachowywał się zawsze – o czym wiedziała – gdy słyszał nazwisko przedstawiającego się niepoprzedzone żadnym tytułem naukowym. Słyszała dźwięki fortepianu, rozweselone głosy i brzęk kieliszków. Zwykłe odgłosy sobotniego przyjęcia u doktorostwa.

– Słucham siostrę – głos doktora Heintzego nie był zbyt przyjazny.

– Panie profesorze, ten doktor Rühtgard z oddziału chorób zakaźnych szarogęsi się i wydaje mi polecenia względem tego…

– Ach, już wiem, o co chodzi siostrze – przerwał jej nieco poirytowany doktor Heintze. – Proszę mnie uważnie posłuchać. Wszystkie polecenia doktora Rühtgarda są moimi poleceniami. Czy siostra mnie dobrze zrozumiała? – Trzasnęła odłożona na widełki słuchawka.

Siostra Hermina nie była już poirytowana, lecz zaciekawiona. Kim jest ten starszy pan ze wstrząsem mózgu i złamaną w dwu miejscach nogą? Niewątpliwie jakąś ważną osobistością. Stąd żądania Rühtgarda, by przenieść go do salki jednoosobowej i aby – mimo szczupłości personelu – sprawować nad nim opiekę całodobową. A teraz ten jego syn… Elegancki i arogancki.

Siostra Hermina ruszyła korytarzem w stronę separatki, w której leżał starszy pan Mock. Szelest jej wykrochmalonego fartucha i widok połamanych skrzydeł jej czepca budziły chorych do życia i napawały ich nadzieją. Prostowali się na swych łóżkach i nie zwracali uwagi na ból, wiedząc, że za chwilę siostra Hermina jednym zastrzykiem i jednym wyrozumiałym spojrzeniem wprowadzi ich w krainę łagodności i spokoju. Ich nadzieje były jednak płonne. Siostra Hermina zapukała do separatki i weszła do niej, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi. Nic dziwnego, że nikt nie odpowiadał. Starszy pan Mock leżał nieprzytomny, a jego syn przyciskał do ust pokłutą igłami dłoń ojca. Spojrzała na pana Mocka młodszego i poczuła niesmak. Zawsze czuła niesmak, gdy widziała płaczących mężczyzn.