Medium zaczęło wyć. Tarło wykrzywionymi kolanami, toczyło z ust ślinę i rzucało głową. Woalka zsuwała się powoli z gładkiej czaszki. Obleczona w rękawiczkę dłoń wsunęła się między fałdy sukien. Wrzask, który przypominał szczekanie wściekłej suki, udzielił się tłumaczowi.

– To on! To on! – przekładał tłumacz. – Zabić go! Zabić! „Zjadłem kolację i poszedłem pod kamienicę, w której znikła śledzona przeze mnie przedwczoraj prostytutka. Czekałem. Wyszła około północy i mrugnęła do mnie znacząco. Po chwili byliśmy w dorożce, a za kwadrans w miejscu, gdzie składamy ofiary duchom naszych przodków. Rozebrała się sama, za sowitą opłatą pozwoliła się również związać, nie protestowała, kiedy ją kneblowałem. Miała paskudną egzemę na szyi. To było spełnienie antycypacji. Przecież wczoraj złożyłem nauce w ofierze dyrektora W., lat sześćdziesiąt, który miał identyczną egzemę. I również na szyi!” – czytał Mock.

Odłożył stos kartek i spojrzał na brodatego sekretarza. Na Korsoallee wjeżdżały policyjne auta. Mocka atakowały zewsząd ostre dźwięki. Słyszał wycie syren, rozdzierające zawodzenie suki, szum morskiego wiatru. Chwycił piszącego za gardło i przycisnął go do oparcia fotela. Jego łysawa głowa głucho stuknęła o drewniany szpic zwieńczający oparcie.

– Ty to pisałeś, skurwysynie?! – Mock wysunął dolną szczękę i pokrył gęstą brodę sekretarza kropelkami swojej śliny. Nagle poczuł uderzenie w udo. Odwrócił się i skamieniał. Istota na wózku inwalidzkim miała rzadkie przylizane włosy. Spomiędzy nich przebijały białe płaty skóry. Były one pokryte tu i ówdzie ciemnymi cętkami, których zrogowaciałe brzegi porośnięte były rzadkimi kłakami. W otwartych, bełkocących ustach wibrował czubek języka. Jajowata głowa rzucała się na boki i uderzała raz jedną, raz drugą skronią w oparcie wózka inwalidzkiego.

– Zarżnąć go! Zarżnąć! Rozerwać!

Mock podniósł ramię i zamachnął się.

– Nie bij jej!!! – usłyszał krzyk sekretarza. – Ona ci wszystko powie!!! Poznasz swój błąd, Mock! Pomyliłeś się wtedy w Królewcu! Wyznaj swój błąd!

Na moment głowa Mocka znalazła się w zatoce łokcia i ramienia. Uderzył. Poczuł ból w nadgarstku. Kaleka otworzyła szeroko oczy i – przewracając się do tyłu wraz z wózkiem – wypluła z ust przegryziony język. Już nie dławiła się niestrawnymi grupami spółgłoskowymi, dławiła się własną krwią.

Sekretarz podbiegł do niej, ukląkł i przewrócił na bok. Kaleka kopała w agonii wykrzywionymi nogami. Sekretarz oderwał od jej głowy swój skrwawiony policzek i wpatrywał się w Mocka. Nabrzmiała pręga przecinała jego twarz. Błyszczało oko krwawo obwiedzione wstęgą posoki.

– Nazywam się doktor Horst Rossdeutscher. – Otarł krew z twarzy i wskazał palcem na leżącą istotę. – A to moja córka, Louise Rossdeutscher. Zabiłeś ją, Mock. Najsilniejsze medium, jakie kiedykolwiek istniało. Ja spełniałem jej wszystkie zachcianki, zaspokajałem wszelkie potrzeby, a ty, szewski synu, zabiłeś ją jednym uderzeniem twojego kopyta.

Na schodach rozległy się kroki podkutych butów. Doktor Pyttlik i komisarz Mühlhaus wspinali się na piętro.

– Ale dosięgnie cię zemsta, Mock – krzyknął Rossdeutscher i wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni fraka. – Dosięgną cię erynie, które się zrodzą z trupów najbliższych ci osób. – Rossdeutscher wyjął rewolwer i włożył sobie w usta. – Osoby, które kochasz, Mock… – zaseplenił przez lufę rewolweru. – Powiedz, Mock, gdzie one teraz są… Nacisnął spust. Syreny umilkły.

Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, wpół do drugiej w nocy

Mock przeskakiwał po trzy stopnie, wspinając się na czwarte piętro oficyny przy Gartenstrasse. Głośny stukot jego trzewików na drewnianych schodach budził mieszkańców i ich psy. Pokonywał piętro za piętrem ścigany ujadaniem, przekleństwami oraz smrodem buchającym z brudnych kuchni i nieszczelnych wychodków.

Znalazł się wreszcie przed drzwiami opatrzonymi numerem 20. Wystukał rytm „Pieśni Ślązaka”: wolno-wolno-wolno, przerwa, wolno-wolno-wolno-wolno-szybko-szybko. Po chwili kompletnej ciszy zaśpiewał cicho „Kehr ich einst zur Heimat wieder”. Upewniwszy się, że dobrze pamiętał rytm, wystukał go jeszcze raz. Odpowiedziało mu złorzeczenie sąsiada piętro niżej, który otworzył drzwi i z rozdziawionych ust wypluwał rynsztokowe przekleństwa.

Mock zszedł piętro niżej, patrzył na miotającego się po korytarzu człowieka i pozwolił, by rynsztok płynął dalej. Kiedy jednak – najwyraźniej pijany – sąsiad w bieliźnianym kombinezonie na dobre się rozbudził i ruszył na Mocka z szuflą do węgla, ten stracił cierpliwość. Poczuł koło głowy świst powietrza. W ostatniej chwili uchylił się przed szuflą i szpicem wypastowanego trzewika trafił napastnika w goleń. Cios nie był silny, jednak dość bolesny – na tyle że właściciel szufli pomasował dłonią trafione miejsce. Przez chwilę obie ręce miał zajęte. Jedną rozcieraniem bolącej nogi, drugą trzymaniem w gotowości bojowej szufli. Mock wziął zamach, bardzo podobny do tego, który zastosował podczas seansu spirytystycznego, wymierzając cios kalece. Wierzchem dłoni trafił w obojczyk atakującego. Nadwerężona już dzisiaj pięść zapiekła żywym ogniem i Mock poczuł trzeszczenie drobnych kości swego nadgarstka. Przeciwnik Mocka wypuścił szuflę z ręki i chwycił się za szyję. Potem już tylko usłyszał prujący dźwięk pękającego materiału i strzelanie guzików koszuli po ścianach korytarza. Spadając ze schodów i bijąc głową w drzwi ustępu na półpiętrze, nie słyszał już żadnego dźwięku.

Mock wbiegł z powrotem na ostatnie piętro. Zaparł się całym ciałem o chybotliwą poręcz i rzucił na drzwi mieszkania 20, celując barkiem w miejsce ponad klamką. Rozległ się przeraźliwy trzask, ale drzwi nie puściły. Za to otwierały się inne, na wszystkich piętrach. Na schody wylęgali mieszkańcy i ich czworonożni pupile. Mock rozpędził się jeszcze raz, runął na drzwi – i wpadając do mieszkania – słyszał, jak kawałki gruzu stukają po jego meloniku, a kurz sypie mu się za kołnierz koszuli.

Leżał na drzwiach, na podłodze przedpokoju, i rozglądał się z tej pozycji po mieszkaniu. Leżał również Smolorz, na podłodze w kuchni. Uśmiechał się przez sen i zasnuwał mgłą oddechu kamionkową pustą butelkę po likierze znajdującą się przed jego ustami. Mock przekręcił głowę, wstał i wszedł do pokoju. Było w nim pusto, jedynie na oparciu krzesła wisiał kapelusz Eriki. Ujął go w dwa palce. Na łóżku siedział Rossdeutscher i krzyczał: „Dosięgnie cię zemsta, Mock, dosięgną cię erynie, które się zrodzą z trupów najbliższych ci osób. Osoby, które kochasz, Mock… Powiedz, Mock, gdzie one teraz są…” Mock padł na łóżko i starał się uchwycić zapach Eriki w czystej pościeli, która leżała tu trzy tygodnie i jeszcze nie straciła woni krochmalu. Mimo wielkiego wysiłku nie mógł uchwycić nic oprócz sterylnej woni czystości. Nie było Rossdeutschera, nie było Eriki.

Sąsiedzi „czterech marynarzy” niepewnie stali w drzwiach i patrzyli na dwóch mężczyzn, z których jeden z trudnością podnosił się z podłogi, drugi zaś nie chciał się podnieść z łóżka. Nagle zawył i rozszczekał się jakiś pies na progu. Mock wstał i spojrzał na ludzi zgromadzonych przy drzwiach.

– Wypierdalać stąd!!! – ryknął, chwycił za krzesło stojące w przedpokoju i wykonał olimpijski obrót.

– Idziemy stąd, idziemy – ponaglał swych sąsiadów stróż Frenzel. – Ja go znam. To gliniarz. Lepiej mu nie wchodzić w drogę…

Sąsiedzi uskoczyli od drzwi, a krzesło trafiło w głowę Smolorza. Rudowłosy podwładny Mocka chwycił się za czoło, a spomiędzy jego palców wypłynęły czerwone strumyki. Mock podniósł krzesło jeszcze raz. Rozległ się trzask. Mock patrzył, jak na potylicy, gdzie u Smolorza zarysowywała się wyraźna łysina, nabrzmiewa i pęka spory krwiak. Kopnął krzesło w kąt kuchni i chwycił za pogrzebacz leżący w wiadrze, na niewielkiej kupce węgla. Zamachnął się i uderzył. Chrząstki ucha Smolorza chrupnęły pod spiralą pogrzebacza. Smolorz trzymał się obiema rękami za głowę i leżał na boku w pozycji embrionalnej. Mock chwycił go za ramiona i przyciągnął do drzwi kuchennych. Ułożył głowę przy framudze i chwycił za klamkę. Wziął potężny zamach i zamknął z całej siły drzwi, słysząc, jak pęka czaszka Smolorza.