Mock wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. Stał przez chwilę na trotuarze i wpatrywał się w okno willi. Dochodziły stamtąd odgłosy jakichś pieśni. Nagle wysoki kobiecy głos wybił się ponad inne. Do uszu policjantów dotarła wysoka inkantacja. Śpiew syren. To skojarzenie pomogło Mockowi w odzyskaniu spokoju ducha po wypowiedzi Pyttlika. Przed oczami stanęła mu gimnazjalna pracownia języków klasycznych. Wśród map Italii i Hellady, wśród gipsowych popiersi, na których uczniowie zostawiali ślady szkolnej zgryzoty, wśród greckich i łacińskich tabel koniugacyjnych odpowiada młody Eberhard Mock. Recytuje fragment Odysei i poprzez lotne heksametry przebija obraz przywiązanego do masztu Odyseusza, którego wzywa syreni śpiew kusicielek. W ciemnej uliczce Korsoallee nagle rozdzwoniły się strofy Homera.

– Tym to wesoło. Śpiewają i śpiewają – powiedział Pyttlik, wskazując na rozświetlone okna willi Rossdeutschera. – A ten, co? – teraz pokazał palcem na Mocka. – Oszalał? Co on tam gada?

Mock okrążył auto i podszedł do okna, z którego wystawał cylinder.

– Dziękuję panu za wyjaśnienia, doktorze Pyttlik – powiedział Mock. – Mam jeszcze jedno pytanie. Chciałem się upewnić. Nie wiem, czy pan wie… Doktor Rossdeutscher jest człowiekiem, który korzystał z usług czterech zamordowanych męskich prostytutek, jest człowiekiem, który najprawdopodobniej widział ich po raz ostatni. Trzeba go przesłuchać. Nikt tego nie robi. Zamiast tego burmistrz przysyła pana, doktorze, czyni pana odpowiedzialnym za całą akcję, innymi słowy – powierza panu obowiązki komisarza Mühlhausa, a dla samego komisarza Mühlhausa nie ma dziś czasu. Czy tak właśnie jest, doktorze Pyttlik?

– Wypraszam sobie – Pyttlik rzucił się w aucie, które ponownie osiadło na nowych, doskonale wyważonych resorach. – Wasze insynuacje wobec pana burmistrza są wysoce…

Mock gwizdnął trzykrotnie. Potem rozcapierzył palce na nalanej twarzy Pyttlika i pchnął ją mocno w stronę Ehlersa. Usłyszał trzask gniecionego cylindra. Na uliczkę wtargnęło sześciu mężczyzn od strony gospody i siedmiu od strony parku. Dwaj wywiadowcy opuścili swe stanowiska pod drzewami i podeszli zdezorientowani do adlera. Pyttlik w pogniecionym cylindrze usiłował wygramolić się z automobilu.

– Teraz ja przejmuję dowodzenie – powiedział Mock prosto w rozwścieczoną twarz knura i zaparł nogą drzwi.

– To jest przemoc! – wrzasnął Pyttlik, nie mogąc wyjść z auta. – Napad na przedstawiciela burmistrza! Odpowiesz mi za to, Mock. Jesteś skończony, Mock! Brać go! – krzyknął do dwóch wywiadowców, którzy opuścili swe stanowiska pod lipami, a teraz przyglądali się całemu zajściu z obojętnymi minami. – Aresztować go!

– Nie ruszać się – rzucił im z wnętrza auta Ehlers. – To jest napad, doktorze Pyttlik. Sam pan tak powiedział. Zostaliśmy sterroryzowani.

– Napadł mnie! Zaatakował! – wrzeszczał Pyttlik i znów zakołysał adlerem. – Biorę was na świadków!

– Widziałeś coś, Kleinfeld? – zapytał sennie Reinert, obserwując Mocka forsującego przy pomocy wysokiego osiłka ogrodzenie z niebezpiecznymi szpicami.

Ludzie Mocka przeskakiwali bez trudu przez parkan i rozbiegali się wokół willi doktora Rossdeutschera. Olbrzym otworzył wytrychem – jak sądził Reinert – drzwi kuchenne. Mock powiedział coś cicho do niewysokiego mężczyzny w meloniku, a ten kilkoma ruchami dłoni przekazał to osiłkowi. Mock wszedł do domu, a za nim wślizgiwali się jego ludzie.

– Widziałeś coś, Kleinfeld? – powtórzył Reinert. – Czy ktoś kogoś zaatakował?

– Ależ skąd! – mruknął Kleinfeld. – Widzę tylko, że pan Pyttlik nie może znaleźć sobie miejsca w aucie. Wciąż się kręci jak Jonasz w brzuchu wieloryba.

27 IX 1919

Wieczorem miało się odbyć zebranie, na którym musieliśmy uzyskać akceptację bóstw. Wywołanie erynij nie wydawało się niczym trudnym, lecz dokonanie tego wbrew woli Najwyższych byłoby strasznym świętokradztwem. Moim zadaniem, jako kronikarza naszego bractwa, jest dokładne opisanie obrzędów akceptacyjnych.

Na zebraniu stawili się: Mistrz oraz bracia Eckhard z Pragi, Hermann z Marburga i Johann z Monachium. Byli też wszyscy wrocławscy bracia. Po modlitwie do Natura Magna Mater rozpoczęliśmy obrzędy inicjacyjne. Hymn do Kybele, a następnie staroindyjskie mantry ku czci Gauri wprowadziły w trans nasze medium. Po chwili bóstwo odezwało się jego wysokim głosem. Brat Johann z Monachium tłumaczył, a brat Hermann z Marburga zapisywał boski przekaz. Nasze medium ma wielką siłę. Córka ma w sobie całą moc ojca. To pewne. Trzeba tylko tę silę uwolnić. Medium potrafiło uwolnić wszystkie byty krążące wokół niego. Było w stanie wyłapywać z rzeczywistości ponadzmysłowej potężne wiązki duchowej energii. Słyszeliśmy szepty i głosy wokół i wewnątrz domu.

Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, kwadrans po północy

Mock stał w drzwiach wielkiego pokoju i obserwował zgromadzonych w nim ludzi. Mógł to robić otwarcie i bez żadnego skrępowania, ponieważ zebrani byli całkowicie i ślepo skoncentrowani na siedzącej na wózku inwalidzkim kobiecie, a ich spojrzenia zawisły u jej ust. Kobieta ta krzyczała coś wysokim głosem – a wtedy nadymała się woalka oblepiająca jej dużą głowę, która albo została ogolona, albo obklejona ściśle przylizanymi włosami. Filologiczny umysł Mocka rejestrował syczące i szumiące głoski w okrzykach kaleki, które budowały całe frazy spojone wyraźnym przyciskowym rytmem.

W ogromnym pokoju o ścianach wybitych czarną od starości boazerią, w którym nie było nic oprócz siedmiu skórzanych foteli i stosów starodruków ustawionych na biurku trzymetrowej długości, siedziało siedmiu mężczyzn. Wszyscy oni byli ubrani wieczorowo – we fraki, w których wycięciu błyszczały śnieżnobiałe gorsy. Najstarszy ze zgromadzonych tłumaczył ekstatyczne jęki kaleki, pięćdziesięcioletni brodacz o urzędniczym wyglądzie notował jego przekład, a pozostali wpatrywali się napiętym wzrokiem w kaleką prorokinię.

Mock odniósł wrażenie, że kobieta recytuje jakiś poemat w nieznanym mu języku. Poczuł niekłamany podziw dla starszego mężczyzny, który ex abrupto tłumaczył wypowiedzi, a czynił to tak wolno i dokładnie, że siedzący przy nim brodaty sekretarz bez najmniejszego wysiłku wszystko dokładnie notował i rzucał co chwila zapisane kartki na stos innych spiętych stalowym spinaczem.

Mock wszedł do pokoju i zaklaskał głośno w dłonie.

– Przerwa, drodzy panowie – krzyknął.

Nikt niczego nie przerwał. Kaleka wypluwała z siebie dalej ciemne tautologie, a woalka przyklejała się do jej ust, wilgotniejąc od śliny. Zgromadzeni nie odrywali od niej oczu. Prowadzący zebranie pomylił się w tłumaczeniu, a brodaty sekretarz coś kreślił w notatkach. Nikt nawet nie spojrzał na Mocka.

– Który z panów jest doktorem Rossdeutscherem? – zapytał Mock.

Odpowiedziały mu okrzyki chromej Sybilli. Krztusiła się i dławiła zbitkami spółgłosek, których nie przecinała żadna samogłoska, nie rozbijała żadna anaptyksa. Mock okrążył zgromadzonych i zbliżył się do sekretarza. Sięgnął po stos kartek i rozgiął spinacz. Wyjął kilka z nich z samego środka. Zaczął czytać.

– To on – tłumaczył prowadzący, a jego sekretarz skrzętnie zapisywał. – On tu jest. Nasz największy wróg. On tu jest!

„Dokonałem eksperymentu, czas zweryfikuje jego wyniki. Jak to zrobiłem? Odizolowałem tego człowieka i zmusiłem go do pisemnego przyznania się do cudzołóstwa. Jest to dla niego straszne wyznanie, ponieważ jest on do szczętu przesiąknięty mieszczańską moralnością. Przyprowadziłem tego człowieka w wiadome miejsce późną nocą. Był zakneblowany i związany. Uwolniłem jego prawą dłoń. Przywiązałem go do krzesła. Wtedy jeszcze raz mu kazałem zdementować to, co wcześniej napisał, i obiecałem, że jak będzie mi posłuszny, to dam ten drugi list jego żonie. Gorączkowo coś nabazgrał. Zabrałem mu drugi list i wsunąłem do kratki odpływowej. Widziałem jego wściekłość i ból. «Ja tu wrócę», mówiły jego oczy. Wtedy wyniosłem tego człowieka do powozu i pojechaliśmy. Potem go zabiłem i zostawiłem tam, gdzie niechybnie zostanie znaleziony. Jego duch wróci i skieruje uwagę mieszkańców ku kratce odpływowej” – przeczytał Mock.