Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina jedenasta w nocy

Siostra Hermina zbliżała się z kaczką do drzwi separatki i otworzyła je na oścież, będąc pewna, że znów zobaczy dwóch uśpionych panów. Jednego z nich ukoił, jak nieco patetycznie tłumaczyła sobie siostra Hermina, ból ciała, drugiego – ból duszy. Tym razem siostrę Herminę zawiodła jej skądinąd bezbłędna intuicja. Żaden z nich nie spał. Starszy pan Mock przerwał na jej widok jakąś dłuższą wypowiedź i przyjął od niej kaczkę z widoczną ulgą. Młodszy pan Mock wyszedł na korytarz, nie chcąc najwidoczniej przeszkadzać ojcu, i zapalił papierosa. Siostra Hermina wyniosła krępujący przedmiot i – pamiętając twarde słowa doktora Heintzego – nie ośmieliła się zwrócić palaczowi uwagi na niestosowność oddawania się w tym miejscu zgubnemu nałogowi. Młodszy pan Mock – jakby telepatycznie odbierając jej myśli – zdusił butem niedopałek, zawinął go w kawałek papieru i wszedł z powrotem do separatki. Siostra wsunęła kaczkę pod stojący na korytarzu wózek, wypełniony czystymi prześcieradłami, zdjęła swój imponujących rozmiarów czepiec i przysunęła ucho do szpary w drzwiach.

– Gdybyś był wtedy w domu – usłyszała zduszony jęk chorego – pogoniłbyś tego włamywacza, który hałasował po nocy…

– To nie był włamywacz, ojcze – przerwał mu zachrypnięty bas. – Włamywacz nie hałasuje… Gdyby się ojciec zgodził wyprowadzić z tego domu, gdyby ojciec nie był tak uparty, nie byłoby tego wypadku…

– Gdyby, gdyby… – najwidoczniej starszy pan nabierał sił, skoro tak udatnie przedrzeźniał syna. – To gadzina jedna… Mówi mi, że to wszystko moja wina… Tak? Moja? A kto wyjechał z jakąś dziwką, nie wiadomo gdzie, i zostawił starego samego bez żadnej pomocy? Kto? Duch Liczyrzepa? Nie, to mój własny syn, Eberhard… Nikt, tylko on… A ty, stary, zdychaj, czas na ciebie… Tak się odwdzięczył ojcu…

– A za co ja właściwie miałem się ojcu odwdzięczyć? – Siostra Hermina wielokrotnie słyszała ten ton, ten zduszony timbre. Tak mówili ci, którzy dowiadując się o śmierci swych bliskich, rozpaczliwie starają się nie okazać słabości. Intonacja rozpięta na diametralnie przeciwnych nutach – jak mutacja dorastającego chłopca.

Zapadło milczenie. Cicho syczała para w sterylizatorach, chorzy pojękiwali przez sen, na sali operacyjnej brzęknęła o kamienną podłogę blaszana nerka wypełniona rakowatymi tkankami pana Hadamitzky’ego, szpital usypiał, budziły się karaluchy pod zlewami i w wilgotnych zaułkach pod rurami kanalizacyjnymi. W szparze niedomkniętych drzwi oprócz ucha pojawiło się również oko siostry Herminy. Chory ściskał mocno rękę syna. Mieli identyczne dłonie o krótkich grubych palcach.

– Masz rację – głos starszego pana był prawie rzężeniem umierającego. Po jego twarzy przesuwały się fale bólu. – Dupczyć i płodzić potrafi każdy osioł. Masz rację… Tylko tyle mi zawdzięczasz…

Syn ścisnął dłoń ojca tak mocno, że siostra Hermina przysięgłaby, że pod wpływem tego uścisku zadrżała noga otulona twardymi deszczułkami.

– Już nigdy cię nie zostawię – powiedział syn.

Wstał i gwałtownie rzucił się ku drzwiom. Siostra Hermina odskoczyła. Wychodzący minął ją z dziwnymi błyskiem w oczach. Musiał zauważyć moje pomieszanie – pomyślała, poprawiając czepek. Łuny biły na jej suchych policzkach pokrytych jasnym meszkiem. – Jeszcze gotów pomyśleć, że baranieję na jego widok.

Siostra Hermina myliła się. Była ostatnią osobą, o której teraz myślał asystent kryminalny Eberhard Mock.

Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, kwadrans na północ

Na Korsoallee, naprzeciwko okazałej willi doktora Rossdeutschera, stał nowoczesny adler. O obecności pasażerów, siedzących w aucie, świadczyły cztery ogniki papierosów. Podobne ogniki jarzyły się pod dwiema dużymi lipami stojącymi przed samym ogrodzeniem willi zakończonym szpicami w kształcie płomieni. Okna domu były rozświetlone, a zza częściowo opuszczonych żaluzji dochodziły podniesione głosy – jakby ktoś się kłócił albo składał uroczyste przysięgi.

Na cichej uliczce pojawił się samotny mężczyzna. W kąciku jego ust również jarzył się papieros. Zbliżył się do auta i otworzył gwałtownie tylne drzwi od strony kierowcy.

– Posuńcie się, Reinert – powiedział ochryple. – Nie jestem już taki szczupły, aby się koło was zmieścić.

– To Mock – powiedział Reinert i ustąpił posłusznie miejsca.

Mock rozejrzał się po ciemnym wnętrzu automobilu i rozpoznał innych policjantów z komisji morderstw: za kierownicą siedział Ehlers, tylną kanapę zajmowali nieodłączni Reinert i Kleinfeld. Obok kierowcy rozwalał swe tłuste uda jakiś nieznany Mockowi człowiek w cylindrze.

– Powiedzcie mi, panowie – szepnął Mock – co wy tu robicie? I co robią ci sprytni wywiadowcy pod drzewami? Ich papierosy widać już z brzegu Odry. Wszyscy, którzy wychodzą z knajpy „Nad Starą Odrą” zadają sobie pytanie: kim są ci dwaj czający się pod drzewami? Myślicie, panowie, że podobnego pytania nie stawiają sobie służący doktora Rossdeutschera?

– Służby nie ma w domu – powiedział Ehlers. – Kucharka i kamerdyner opuścili dom około szóstej.

– Kto to jest? – odezwał się jegomość w cylindrze, a w jego złym oku błysnął monokl. – I jakie ma uprawnienia do zadawania pytań?

– Asystent kryminalny Eberhard Mock, doktorze Pyttlik – powiedział zimno Ehlers. – To człowiek, który jak nikt ma prawo stawiać takie pytania. A naszym obowiązkiem jest na nie odpowiadać.

– Niech pan mnie nie uczy moich obowiązków, Ehlers. – Monokl spadł na klapę rozzłoszczonego doktora Pyttlika. – Ja tu jestem waszym zwierzchnikiem jako przedstawiciel władz miejskich. Wiem, kim jest Mock i jaką godną pożałowania rolę odgrywa w tej sprawie. Wiem też, że Mock jest odsunięty od śledztwa i przebywa na urlopie. – Doktor Pyttlik obrócił nagle na fotelu swe stukilogramowe ciało, a adler zakołysał się na swych resorach. – Mock, co wy tu robicie, do cholery?! Powinniście być na grzybach albo na rybach…

Mock poczuł na swej twarzy oddech przesycony dymem podłego cygara. Policzył w myślach po łacinie do dwudziestu i spojrzał na poirytowane oblicze doktora Pyttlika.

– Powiedział pan, panie Pyttlik… – Mock wciąż szeptał.

– Doktorze Pyttlik – poprawił go posiadacz tytułu naukowego.

– Powiedział pan, panie Pyttlik, że wie, jaką ja odgrywam godną pożałowania rolę w całej sprawie. A jaką rolę odgrywa pan? Czy równie żałosną?

– Ja on śmie! – zachłysnął się świętym oburzeniem Pyttlik. – Niech pan powie, Kleinfeld, kim ja tu jestem…

– Sam mu pan to może powiedzieć – uśmiechnął się Kleinfeld. – Nie jest pan małomównym Mojżeszem, za którego musiał przemawiać elokwentny Aaron.

– Jestem tu jako pełnomocnik burmistrza – podniósł głos Pyttlik. – I mam dopilnować, aby zatrzymanie doktora Rossdeutschera odbyło się zgodnie z prawem. Poza tym ja dowodzę tą akcją i ja wydam rozkaz do jej rozpoczęcia.

– On jest dowódcą? On jest tu szefem? – Mock wymierzył sobie lekki policzek, jakby chciał otrzeźwieć. – To jest nowy prezydent policji?

– Bez decyzji pana Pyttlika… – odezwał się Ehlers.

– Doktora Pyttlika – pełnomocnik był mocno poirytowany.

– Pan Pyttlik podejmuje decyzję. – Ehlers nie zwrócił na pełnomocnika najmniejszej uwagi. – Taki jest rozkaz komisarza kryminalnego Mühlhausa.

– Gdzie jest Mühlhaus? – Mock przetarł oczy.

– Co was to obchodzi, Mock? – Pyttlik obniżył swój głos do szeptu. – Jedźcie gdzieś, wypocznijcie… Na grzyby albo na ryby…

– Gdzie jest Mühlhaus? – Mock spojrzał w oczy Reinertowi.

– Negocjuje – mruknął Reinert. – Prosi burmistrza o pozwolenie zatrzymania i przesłuchania doktora Horsta Rossdeutschera.

– Teraz, w nocy, negocjuje? – tym razem Mock spojrzał na Pyttlika.

– Teraz nie – sapnął zrezygnowany pełnomocnik. – Niestety, nie. Teraz pan burmistrz jest na jakimś przyjęciu i komisarza Mühlhausa przyjmie dopiero jutro. A my musimy tu siedzieć i czekać do rana na decyzję pana burmistrza. Bo nie możemy odejść od tego domu… – spojrzał tęsknie na pobliską gospodę.