Kiedy wszyscy wyszli, ogarnęła mnie irytacja. Mistrz nie dopuścił mnie do głosu! Nie zdążyłem powiedzieć, że erynie nie muszą być cząstkami duszy wyłącznie rodziców. Oto w „Trachinkach” Sofoklesa erynie są wzywane przeciwko Dejanirze, która nieświadomie zabiła swego kochanka, Heraklesa! Oto w „Elektrze” tegoż autora erynie mają pomścić małżeńską niewierność! Podjąłem decyzję: zabiję tę, która kocha naszego największego wroga, i uświadomię jej przed śmiercią, że ginie z jego winy i z jego powodu! Wówczas uwolnię nie tylko erynię jego ojca, lecz także erynię zakochanej w nim kobiety! W ten sposób zakończę wszystko. Sprowadzę na niego dubeltowy atak erynij. Wtedy one odśpiewają w jego głowie swój ponury hymn, który – jak śpiew tyrolskich śnieżnych panien – doprowadzi go do szaleństwa. I tylko wtedy on uda się po pomoc do jakiegoś okultysty. I tylko wtedy on sam pozna prawdę i uświadomi sobie swój błąd!

Wrocław, piątek 26 września 1919 roku, kwadrans na pierwszą po południu

Kurt Smolorz siedział przy marmurowym stoliku w poczekalni swojego sąsiada, adwokata doktora Maxa Grötzschla, i przeglądał leniwie „Ostdeutsche Sport-Zeitung”. Treść artykułów niespecjalnie go interesowała. Smolorza nic nie było w stanie zainteresować oprócz jednego: jak polecenia, które wyda mu dzisiaj Mock, skomplikują jego wieczorne spotkanie z baronową von Bockenheim und Bielau. Miał się o tym dowiedzieć za chwilę, bo oto podskoczył na marmurowym blacie i głośno zabrzęczał stojak telefonu. Smolorz zdjął okrągłą słuchawkę ze stojaka i przyłożył ją do ucha. Drugą ręką chwycił stojak i przybliżył go do ust. Z miną światowca odchylił się do tyłu na krześle.

– Czy mogę rozmawiać z doktorem Grötzschlem? – usłyszał cichy, kobiecy głos. Nie wiedział, jak zareagować. Zwykle w chwilach takiej niewiedzy swoje reakcje sprowadzał do zera. Tak było i teraz. Popatrzył na słuchawkę i odłożył ją na widełki. Po chwili telefon zadzwonił po raz drugi. Teraz Smolorz nie był w takim kłopocie jak przed momentem.

– Mówcie, Smolorz – usłyszał chrapliwy bas Mocka.

– Mówcie, co z moim ojcem!

– W nocy w mieszkaniu hałasy – mruknął Smolorz. – Poszedł sprawdzić i spadł ze schodów. Złamana noga i rana na głowie. Pies szczekał i obudził sąsiadów. Niejaki Dosche zawiózł go do szpitala elżbietanek. Pod dobrą opieką. Nieprzytomny. Kroplówka.

– Zadzwońcie natychmiast do doktora Corneliusa Rühtgarda. Numer telefonu siedemnaście-sześćdziesiąt trzy. Jeśli go nie będzie w domu, dzwońcie do Wenzla-Hanckego. Powiedzcie, że proszę, aby zajął się moim ojcem. – Mock zamilkł. Smolorz również się nie odzywał i rozważał istotę łączności telefonicznej, wpatrując się w tubkę, do której przed chwilą mówił. – Jak tam nasze śledztwo? – usłyszał Smolorz.

– W całym Wrocławiu dwadzieścia młodych kobiet kalek na wózku. Jeździliśmy do nich z Frenzlem…

– Frenzel się znalazł? – chrapliwy bas w słuchawce zadrżał z radości.

– Tak. To hazardzista. Obstawiał u Orlicha. Walki na rękę. Przegrał i za dwa dni spłukany wrócił do domu.

– I co? Pokazywaliście te kobiety Frenzlowi? Chociaż dyskretnie?

– Tak. Dyskretnie. Z daleka. Frenzel w aucie, kobieta w wózku na ulicy. Rozpoznał. Louise Rossdeutscher, to córka lekarza, doktora Horsta Rossdeutschera. Ojciec – gruba ryba. Zna go komisarz Mühlhaus.

– Ten Rossdeutscher został przesłuchany?

– Nie. Mühlhaus zwleka. Gruba ryba.

– Co to znaczy, do cholery, „gruba ryba”?! – słuchawka warknęła. – Wyjaśnijcie mi to, Smolorz!

– Komisarz Mühlhaus powiedział „ważna osobistość”. – Smolorz nie mógł się nadziwić, że oto telefonicznie wychwytuje wszystkie emocje w głosie Mocka, choć ten jest oddalony od Wrocławia o setki kilometrów. – „Trzeba działać ostrożnie. Znam go”. Tak powiedział.

– Rossdeutscher jest obserwowany?

– Tak. Cały czas.

– Dobrze, Smolorz. – W słuchawce rozległ się trzask zapalanej zapałki. – Teraz słuchajcie. Jutro o siódmej czternaście wieczorem przyjeżdżam do Wrocławia. O tej właśnie godzinie macie czekać na mnie na Dworcu Głównym. Mają być z wami Wirth, Zupitza i dziesięciu ich ludzi. Pokażecie dziewczynie, z którą będę – wiecie, to ta ruda Erika – zdjęcie Louise Rossdeutscher… Jeśli nie macie jej zdjęcia, to skontaktujcie się z Helmutem Ehlersem i przekażcie mu moją prośbę: do jutra ma sfotografować twarz Louise Rossdeutscher. Pamiętajcie – jutro o siódmej czternaście na dworcu. I nie planujcie już niczego innego… Przez cały wieczór i noc jesteście do mojej dyspozycji. Do jutra macie zebrać wszystkie możliwe informacje o tym doktorze.

Wiem, że może być to trudne, bo oficjalnie jesteśmy odsunięci od śledztwa, a Mühlhaus traktuje podejrzanego jak jajo na miękko, ale zróbcie, co w waszej mocy. Macie jakieś pytania?

– Tak. Rossdeutscher podejrzany o to całe zabijanie?

– Pomyślcie, Smolorz. – Wypchnięty z płuc dym tytoniowy uderzył w membranę. – „Czterej marynarze” zostali nafaszerowani morfiną przed śmiercią. Kto ma dużo morfiny? Lekarz. Nie wiem, czy Rossdeutscher jest podejrzany. Wiem, że najprawdopodobniej on i jego córka byli ostatnimi ludźmi, którzy widzieli tych przebierańców. Chcę mieć Rossdeutschera na widelcu.

– Jeszcze pytanie. Po co Wirth i Zupitza?

– Jak byście określili postępowanie Mühlhausa wobec Rossdeutschera? – tym razem Smolorz usłyszał głos dobrotliwego nauczyciela, który egzaminuje tępego ucznia. – Boi się go przesłuchać, mówi o nim szeptem „ważna osobistość” i tak dalej… Jak byście nazwali takie postępowanie?

– Że się z nim cacka.

– Dobrze, Smolorz – głos Mocka przestał być dobrotliwy. – Mühlhaus się z nim cacka. My nie będziemy się cackać. Po to Wirth i Zupitza.

Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina siódma czternaście wieczorem

Pociąg ze Szczecina wjeżdżał na wrocławski Dworzec Główny. Erika Kiesewalter wyglądała oknem. Przez łzy, które pęd powietrza wyciskał z jej oczu, obserwowała uciekające płyty peronowe, stoiska z kwiatami, potężne żelazne filary podtrzymujące szklane sklepienie oraz kioski z papierosami i gazetami. Białe słupy pary były wydmuchiwane na perony i spowijały ciepłym obłokiem czekających tam ludzi. Zwykle były to pojedyncze osoby, na ogół elegancko ubrani panowie w welurowych rękawiczkach i z wiązankami kwiatów obleczonymi w szorstki pergamin. Bywały też egzaltowane damy, które na widok wytęsknionych i długo oczekiwanych twarzy za szybami wagonów rozpinały gwałtownie parasolki lub odrywały od ust dłonie, wysyłając w przestrzeń całuski. Takich ludzi nie brakowało i teraz na peronie. Wyraźnie kontrastowała z nimi grupa trzynastu mężczyzn o ponurym wyglądzie, z których większość miała kaszkiety i cyklistówki naciągnięte na głowy. Wagon sypialny zatrzymał się prawie przed nimi. Erika z pewnym lękiem patrzyła na tych ludzi o wyglądzie bandytów, lecz po chwili się uspokoiła, widząc znajomą, okoloną rudymi, sztywnymi włosami twarz podwładnego Mocka. Eberhard, powierzywszy walizki bagażowemu, wyszedł na peron i – ku zdziwieniu swego współpracownika – wsunął dłonie pod pachy Eriki, zakręcił nią jak dzieckiem i postawił ją na peronie. Podał dłoń rudowłosemu oraz jeszcze dwóm mężczyznom, którzy – choć diametralnie różnili się wzrostem – mieli jedną cechę wspólną: obaj byli szpetni i odpychający.

– Macie fotografię, Smolorz? – zapytał Mock.

Smolorz sprawiał wrażenie pijanego. Chwiał się na nogach i uśmiechał bezmyślnie. Bez słowa wyjął z teczki duże zdjęcie i podał je Erice. Spojrzała na widniejącą na fotografii dziewczynę i powiedziała niepytana:

– Tak, poznaję. To ona przychodziła ze swoim ojcem do mieszkania przy Gartenstrasse.

– Dobrze – mruknął Mock i spojrzał krytycznie na Smolorza. – A teraz do dzieła. Czy ludzie Mühlhausa śledzą doktora Rossdeutschera? Gdzie leży mój ojciec?

– W szpitalu Wenzla-Hanckego, pod opieką doktora Rühtgarda – odparł Smolorz, odpowiadając na pytania według hierarchii ich ważności. – Nie wiem, jak wygląda sprawa z Rossdeutscherem. W naszym archiwum o Rossdeutscherze nic. Kompletnie. Tylko, gdzie mieszka. Karłowice, Korsoallee pięćdziesiąt dwa. Oto czego się o nim dowiedziałem. – Podał Mockowi kartkę papieru zapisaną równym pismem.