Kiedy przyszła mi ta myśl do głowy, przypomniałem sobie to, co gdzieś czytałem, że jedna z erynij, chyba Megajra lub Tyzyfone, była personifikacją wściekłej zazdrości. Już wiedziałem, co robić. Najwyżej się nie uda. Prawdziwa wiedza to nie bełkotliwe analizy barokowych mistyków! Prawdziwa wiedza nie leży u Daniela von Czepko i Anioła Ślązaka! Prawdziwą wiedzę zdobywa się przez doświadczenie. A właśnie mój następny eksperyment pokaże, czy miał rację Arystoteles, pisząc: „Dusza jest w jakiś sposób wszystkim, co istnieje”. Przekonamy się, czy istnieje erynia, jak tego chce Otto.

Darłówko, wtorek 16 września 1919 roku, godzina piąta po południu

Erika i Mock przeszli obok latarni morskiej i skręcili w prawo w stronę plaży wschodniej. Erika oparła głowę na ramieniu Mocka i na moment się odwróciła, przesuwając obojętnym wzrokiem po domach stojących po drugiej stronie kanału. Mock poszedł za jej spojrzeniem. Choć jego zainteresowanie budownictwem nadmorskim było równie wielkie, jak zainteresowanie kwestią ucywilizowania Słowian i Kaszubów – o czym często krzyczały nagłówki gazet – to jednak, ku swojemu zdziwieniu, rejestrował wiele technicznych szczegółów: domy były na ogół zbudowane z muru szachulcowego i przeważnie kryte papą, co dziwiło nieco Mocka przyzwyczajonego do śląskiej dachówkowej sztuki dekarskiej. Kiedyś zapytał o te nadmorskie dachy w gospodzie z rożnem, na którym skwierczały bornholmskie łososie, i usłyszał od starego marynarza opowieść o niewiarygodnej sile morskiego wiatru i fruwających dachówkach, pękających na ścianach domostw i na głowach przechodniów.

– Pamiętasz, Eriko, tego starego marynarza, który nam opowiadał o pokryciu dachów na Pomorzu? – Poczuł na swoim ramieniu potakujące kiwnięcie głowy. – Kiedy wyszłaś na chwilę na spacer, opowiedział mi o jeszcze jednym działaniu morskiego wiatru…

– Jakim? – Głowa Eriki oderwała się od jego ramienia. Dziewczyna spojrzała na Mocka z zaciekawieniem.

– Wyjący długo wiatr doprowadza ludzi do szaleństwa. I do samobójstwa.

– To dobrze, że teraz nie wieje – powiedziała poważnie i przytuliła się do niego.

Za nimi rozpaliło się oko latarni morskiej. Zamontowany na niej buczek jednostajnie zapowiadał mgłę, która miała spaść na port po ciepłym jesiennym dniu. Mewy krzyczały ostrzegawczo.

Koło nadmorskiej kawiarni zeszli na plażę. W Erikę wstąpiła energia. Przebiegła po piasku poniżej tarasu kawiarni i rzuciła się w stronę przebieralni dla dam. Mock na chwilę stracił ją z oczu. Niosąc wiklinowy koszyk wypełniony chlebem, winem, smażonymi marynowanymi śledziami i połówką pieczonego kurczaka, ledwo za nią nadążał. Sapał i zionął nikotynowym swądem nadwerężonych płuc.

W końcu wtoczył się na wschodnią plażę. Kilkoro spacerowiczów żwawym krokiem zaostrzało sobie apetyt przed kolacją. Jakiś śmiałek w trykotowym obcisłym stroju kąpielowym ciął lekkie fale węzłami swych mięśni. Na mostku prowadzącym do okazałej przebieralni dla dam, opierającej się na kilkumetrowych palach wbitych w plażę, stała Erika i rozmawiała z jakąś młodą kobietą. Mock odgarnął wierzchem dłoni pot zalewający mu czoło i przyjrzał się uważnie rozmówczyni Eriki. Poznał ją. Była to prostytutka rezydująca w Domu Zdrojowym, w którym – jak się Mock zdążył przekonać – działała czteroosobowa ekipa korynckich profesjonalistek.

Trafił swój na swego, pomyślał i ruszył na wschód, nie zwracając uwagi na Erikę. Ta pożegnała koleżankę po fachu i pobiegła wesoło za nim. Usiedli na wydmie. Erika wystawiła twarz na podmuchy słonego wiatru, Mock wystawił swój mózg na żrące uczucie wściekłości. Trafił swój na swego, chyba zwariowałem, zadając się z tą dziwką. Erika nie zwracała uwagi na leżącego obok niej mężczyznę, który założył dłonie pod głowę i obserwował dziewczynę schodzącą z mostka łączącego przebieralnię z plażą. Kiedy znalazła się już za połamanymi zębami falochronu, uniosła nieco sukienkę i ruszyła powoli, dziurawiąc krzywymi obcasami piasek. Mocka zaczynała opuszczać złość. Tak chodzi i chodzi cały dzień, nie widziałem jej nigdy z żadnym klientem. Sukienka pocerowana, obcasy wykręcone, parasolka ze sterczącymi drutami, oczy krowie, maślane, bezmyślne. Tania dziwka. Nagle zrobiło mu się jej żal – w pustym nadmorskim kurorcie wykrzywia swe buty na kocich łbach, ścigana złymi okrzykami mew. Odwrócił głowę i spojrzał na Erikę. Zapragnął ją objąć w podzięce, że ona sama nie jest tanią, przegraną dziwką, szlifującą bruki. Opanował jednak tę chęć i obserwował jej długie palce oplatające ramiona w miejscu, gdzie on sam miał – mocne niegdyś – bicepsy.

– Wiesz, pochodzę z podobnej nadmorskiej wioski – powiedziała Erika z zamkniętymi oczami. – Kiedy byłam dziewczynką… – przestraszyła się i spojrzała lękliwie na Mocka, oczekując jego ostrej reakcji.

– Zajmij się kolacją, Eriko – mruknął i zamknął oczy. Wyobrażał sobie, jak rozściela na białym piasku mały koc, a na nim – mocując się z lekkim wiatrem – rozsnuwa czystą serwetę w haftowane ryby. Potem wyjmuje z koszyka śledzie, kurczaka i wino. Otworzył oczy i ujrzał swój wyimaginowany obrazek. Machnął ręką zapraszająco. Przytuliła się do niego i poczuła pocałunek w jedno i w drugie oko.

– Mogę wszystko przewidzieć, co zrobisz i powiesz – usłyszała. – Opowiedz mi zatem o swojej nadmorskiej wiosce.

Erika uśmiechnęła się i uwolniła z objęć Mocka. Ujęła udko kurczaka czubkami palców i z trudem oddzieliła je od korpusu. Podała je Mockowi. Ten podziękował i zdarł zębami złocistą, chrupiącą skórę, a potem przebił się do soczystego włókna pokrytego śliską okleiną tłuszczu.

– Jak byłam mała, zakochałam się w naszym sąsiedzie. – Erika koniuszkami palców uniosła w stronę ust gibki płatek śledzia. – Był muzykiem, podobnie jak moi rodzice. Siadałam mu na kolanach, a on grał na fortepianie Karnawał zwierząt Saint-Saensa. Znasz to?

– Tak – mruknął i wessał powietrze, odklejając od kości ostatnie pasma mięsa.

– On grał, a ja zgadywałam, o jakie zwierzę teraz chodzi w danym utworze. Nasz sąsiad miał szpakowatą, równo przyciętą, wypielęgnowaną brodę. Kochałam go całym swym gorącym, ośmioletnim sercem… Nie bój się – zmieniła na chwilę temat, widząc błysk niepokoju w oczach Mocka. – On mi nic złego nie zrobił. Czasami mnie pocałował w policzek, a ja czułam w jego brodzie zapach dobrego tytoniu… Niekiedy grał z moimi rodzicami w karty. Siedziałam na kolanach, tym razem własnego ojca, patrzyłam oszołomiona na karciane figury, nic nie rozumiałam z gry, ale całym sercem życzyłam ojcu przegranej… Chciałam, aby wygrywał nasz sąsiad, pan Manfred Nagler… Zawsze podobali mi się starsi mężczyźni…

– Miło to słyszeć. – Mock podał jej wino i patrzył, jak niewprawnie pije wprost z butelki.

– Studiowałam w konserwatorium w Rydze, wiesz? – Oddychała szybko, po tym jak picie wina pozbawiło ją na chwilę tchu. – Najbardziej lubiłam grać „Karnawał zwierząt”, chociaż mój profesor rzucał gromy na Saint-Saensa. Twierdził, że jest to prymitywna muzyka ilustracyjna… Mylił się. Każda muzyka coś ilustruje, prawda? Na przykład Debussy ilustruje rozgrzane słońcem morze, Dworzak – rozmach i potęgę Ameryki, a Chopin – stany ludzkiej duszy… Chcesz jeszcze mięska?

– Tak. Poproszę. – Popatrzył na jej smukłe palce, położył głowę na ramieniu i przysunął się, mając przed oczami nacętkowane słońcem morze.

Z drzemki wyrwał go głos Eriki dopytującej się czegoś natarczywie.

– Naprawdę, zgadzasz się na to? Naprawdę? – szeptała uszczęśliwiona Erika. – No to już! Podaj mi datę swojego urodzenia! Dokładną, z godziną!

– Po co ci to? – Mock przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Spał nie dłużej niż kwadrans.

– No przecież kiwałeś głową, zgadzałeś się ze wszystkim, co mówiłam – Erika była nieco zawiedziona. – Po prostu spałeś i miałeś gdzieś babskie gadanie…

– No dobrze, dobrze… – Mock zapalił papierosa. – Mogę ci podać dokładną datę mojego urodzenia… Co mi szkodzi? Osiemnasty września osiemset osiemdziesiątego trzeciego. Koło południa…