– Dlaczego wystukujecie, Smolorz, nasz sygnał? – Mock z trudem tłumił irytację w głosie. – Przecież widziałem, że weszliście. A teraz zmykać stąd! Wszyscy! Od tej chwili osobiście będę pilnował tej dziewczyny.

– Stróż Frenzel… – powiedział Smolorz, wydzielając mydlaną woń. – Nie ma go.

– Mów wszystko, Zupitza – Mock syczał przez zaciśnięte zęby.

– Siedziałem u stróża – Zupitza puścił dłonie w ruch, który Wirth następnie zamieniał na swoją niemczyznę z austriackim zaśpiewem – i miałem go cały czas na oku. Był niespokojny. Rozglądał się, jakby chciał gdzieś wyjść. Tym bardziej miałem go na oku. Poszedłem z nim do kibla. Stałem pod drzwiami. Długo to trwało. W końcu zastukałem. Kilka razy i nic. Wywaliłem drzwi. Okno było otwarte. Stróż uciekł przez okno. Dalej może mówić pan Smolorz.

– Nie słyszałeś, co mówił Wirth? – warknął Mock do Smolorza. – Gadaj!

– Zupitza napisał to – Smolorz podał Mockowi kartkę z wielkim kulfonami. – Potem przesłuchanie sąsiadów. Nikt nie wie, gdzie Frenzel. Jeden wyznał, że stróż to hazardzista. Przeczesaliśmy okoliczne szulernie. Nic.

Jeszcze jeden trup. Jutro lub za kilka dni morderca wyśle list do Mocka. Pójdą pod wskazany adres i znajdą Frenzla z wydartymi oczami. Mała kataryniarka zaśpiewa jeszcze jedną zwrotkę. A ty, Mock, wracaj do domu, porozmawiaj z ojcem i napraw wszystko, co zepsułeś. Uznaj się za zwyciężonego, Mock. Przegrałeś. Zostaw innym to śledztwo. Takim, którzy nie popełnili żadnych błędów, za które karą jest wyłupanie oczu i wbicie szpili w płuco.

Mock podszedł wolno do stołu i chwycił za jego krawędź. Blat drgnął i podskoczył, po czym po chwili znalazł się w górze, Wirth i Zupitza uciekli pod ścianę, naczynia runęły na podłogę, pękało szkło, talerze wydawały przenikliwe jęki, piszczały filiżanki. Brzęk był przeraźliwy, a stał się nie do wytrzymania, kiedy na przewrócony do góry nogami stół wskoczył osiemdziesięciopięciokilogramowy Mock. Kawałki zastawy stołowej wydawały ostatnie brzmienie, potłuczoną skargę, zgrzytliwe requiem.

Zasapany Mock zszedł ze stołu i włożył głowę do żeliwnego zlewu. Zimna woda tryskała na głowę, szyję i płonące uszy.

– Ręcznik! – krzyknął z wilgotnego i zimnego wnętrza zlewu.

Ktoś położył mu na ramiona prześcieradło. Mock podniósł się i nakrył głowę. Strumyki wody wpłynęły mu za kołnierz. Czuł się jak w namiocie. Chciałby być teraz w namiocie, oddzielony od wszystkiego. Po chwili odsłonił głowę i uważnie lustrował zaniepokojone twarze.

– Kończymy to śledztwo, moi panowie – mówił bardzo powoli. – Dalej poprowadzi je komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus. Zaraz spiszę zeznania tej tutaj Eriki Kiesewalter. Przekażecie je, Smolorz, komisarzowi Mühlhausowi. On będzie wiedział, że należy znaleźć człowieka z córką na wózku inwalidzkim. No co robicie taką minę? Przeczytacie zeznanie, to będziecie wiedzieć, o co chodzi.

– A co z ludźmi w „przechowalni”? Wypuścić ich? – zapytał nerwowo Wirth.

– Odwieziecie ich do aresztu policyjnego. Jutrzejszej nocy. Będzie na was czekał strażnik Achim Buhrack. Odbierze od was ludzi. Jeszcze jakieś pytania?

– Panie asystencie kryminalny – bąknął Smolorz. – A co z nią? Do „przechowalni” czy od razu do Buhracka?

Milczeli. Mock spojrzał na stojącą w drzwiach Erikę. Na głowie przekrzywił jej się czepek pielęgniarski. Usta drżały, a narządy artykulacyjne układały się, by wypchnąć z siebie zdanie pytające. Lecz miechy płuc nie tłoczyły powietrza. Stała bez tchu.

– Co będzie – Smolorz stał się nadzwyczaj gadatliwy – jeśli Mühlhaus będzie chciał ją osobiście przesłuchać?

Mock patrzył na Erikę. Drgnęła, kiedy zegar w przedpokoju uderzył trzy razy. Drżenie nie ustępowało, mimo że owinięta była kołdrą. Spojrzał na sztywny fartuch pielęgniarski, na niezdrowo podnieconego Smolorza i podjął decyzję.

– Jeśli komisarz kryminalny Mühlhaus będzie chciał przesłuchać świadka, pannę Erikę Kiesewalter, będzie musiał się pofatygować nad morze.

Darłówko, wtorek 9 września 1919 roku, południe

Erika zacisnęła zęby. Po chwili wolno opadła na Mocka i wtuliła twarz między jego szyję a obojczyk. Oddychała ciężko. Mock odgarnął z jej skroni wilgotne włosy. Po chwili minęło jej odrętwienie i zsunęła się z ciała mężczyzny w kopiec pościeli.

– Dobrze, że nie krzyczałaś – powiedział, z trudem panując nad drżeniem głosu.

– Dlaczego? – zapytała cicho.

– Recepcjonista nie uwierzył, że jesteśmy małżeństwem. Nie widział obrączek. Gdybyś krzyczała, na pewno by się utwierdził w tych podejrzeniach.

– Dlaczego? – powtórzyła sennie swe pytanie i zamknęła oczy.

– Widziałaś kiedyś małżeństwo, które by nie wychodziło z łóżka przez piętnaście godzin?

Mock nie doczekał się odpowiedzi. Wstał, włożył kalesony, spodnie, a potem mocno naciągnął szelki i puścił je. Klasnęły głośno w nagi tors. Zagwizdał znaną piosenkę „Frau Luna”, otworzył okno wychodzące na morze i wdychał zapachy, które przenosiły go w dawne królewieckie czasy, kiedy nikt od niego nie żądał przyznawania się do nieznanych win ani nie szantażował go trupami bez oczu. Fale biły mocno w rozpalony słońcem piasek i w dwa mola zbudowane na górach potężnych kamieni. Mock, obserwując owe budowle, obejmujące jakby ramionami port, czuł na wargach mikroskopijne słone krople. Z pobliskiej wędzarni dochodziła woń, która tego fanatycznego miłośnika ryb wprawiła w nerwowe drżenie. Przełknął ślinę i odwrócił się do Eriki. Już nie spała. Widocznie z drzemki wyrwało ją klaśnięcie szelek. Opierała głowę na kolanach i wpatrywała się w niego. Nad jej włosami wisiał model żaglowca i kołysał się w słonym powiewie.

– Masz ochotę na wędzoną rybę? – zapytał.

– Tak, wielką ochotę – uśmiechnęła się nieśmiało.

– No to chodź, idziemy – Mock zapiął guziki koszuli i przymierzał do jasnej marynarki nowy, kupiony wczoraj w Koszalinie krawat, który wybrała Erika.

– Nie chce mi się nigdzie iść. – Wstała z łóżka i prężąc się po krótkim śnie, podbiegła kilka kroków. Objęła Mocka za szyję i wysmukłymi palcami pogładziła po umięśnionym, szerokim karku. – Tu będę jadła…

– Przynieść ci? – Mock nie mógł się opanować, by jej nie pocałować i nie przesunąć ręką po jej nagich plecach i pośladkach. – Jaką chcesz rybę? Węgorza? Flądrę? A może łososia?

– Nie idź nigdzie. – Poruszając wargami, dotykała jego ust. – Chcę węgorza. Ale twojego.

Przywarła do niego mocno i pocałowała go w ucho.

– Obawiam się – Mock szeptał do małej miękkiej małżowiny zaplątanej w sieci rudych włosów – że nie dam rady… Nie mam już dwudziestu lat…

– Przestań gadać – napomniała go surowym głosem. – Wszystko będzie dobrze…

Miała rację. Wszystko było dobrze.

Darłówko, wtorek 9 września 1919 roku, godzina druga po południu

Wyszli z hotelu i Domu Zdrojowego „Friedrichsbad”, trzymając się za ręce. Przed gankiem tego masywnego budynku parkowały dwie dorożki oraz potężny piętrowy omnibus, który – jak głosił przyczepiony na nim blaszany szyld – kursował między Darłowem a Darłówkiem. W pobliżu hotelu stała grupa uczniów szkoły podstawowej, a opiekujący się nimi tęgi łysy nauczyciel wachlował się kapeluszem i wolno opowiadał swoim podopiecznym, że w tym domu zdrojowym w czasie wojen napoleońskich zażywał kąpieli książę Hohenzollern; zażywny preceptor uczynił użytek ze swojego palca – pokazując przytwierdzoną do ściany tabliczkę z napisem. Mock zwrócił również uwagę na ładną dziewczynę, która samotnie siedziała na ławce pod domem zdrojowym i paliła papierosa. Zbyt długo pracował w komisji obyczajowej, by nie wiedzieć, jaka była jej profesja.

Minęli kilka domów stojących przy Georg-Buttner-Strasse i zatrzymali się przed lodziarnią. Erika rzuciła się jak dziecko na zimny słupek, utworzony z malinowych kulek, i zaczęła go gryźć ku zdziwieniu Mocka, który – patrząc na nią – czuł przenikliwy ból własnych zębów. Zgrzyt szlabanu oznajmił, że most zwodzony już opadł. Przeszli przez niego i znaleźli się na Skagerrak Strasse. Szli lewą stroną ulicy. W pierwszym domu na rogu Mock wszedł do gospody i poprosił oberżystę pana Roberta Pastewskiego – takie bo wiem nazwisko widniało nad wejściem – o tuzin papierosów Reichsadler dla siebie i tyleż angielskich papierosów Gold-Flake dla Eriki.