– Ale zobacz – w głosie Mocka zabrzmiała satysfakcja. – Pies się dziwnie zachowuje…

– Istotnie. – Doktor obserwował uważnie zwierzę, które z podkulonym ogonem siedziało pod stołem i cicho powarkiwało. – Ale któż może wiedzieć, co się śniło psu? One też miewają koszmary. Tak jak ty.

– No dobrze – Mock nie ustępował. – Ale zwróciłeś uwagę, że mój ojciec jest przygłuchy, tak? A ponadto nawet gdy był młodszy, miał twardy sen. Żaden strzał by go nie obudził! Wystrzeliłem zatem, a on i tak spał.

– Powąchaj swój pistolet – powtórzył Rühtgard znudzonym głosem. – A teraz zrobimy doświadczenie. – Wstał, podszedł do otwartej klapy i zatrzasnął ją z hukiem. Ojciec westchnął przez sen, a potem otworzył oczy.

– Co jest, do cholery! – jak na człowieka dopiero co obudzonego miał silny głos. – Co ty robisz, Eberhardzie? Tłuczesz się po nocy? Schlałeś się czy co? To menda jedna… – Łóżko zatrzeszczało, a potem ojciec wyraził swój pogardliwy stosunek do nocnych hałasów donośnym pierdnięciem. Mock poczuł mdłości na myśl, że będzie się musiał położyć obok niego.

– Przepraszam – Rühtgard nie mógł powstrzymać się od śmiechu. – Spotkała cię niezasłużona reprymenda. Ale sam widzisz, strzał by go obudził…

– Wychodzę stąd – Mock zaczął się ubierać.

– Posłuchaj, Ebbo. – Doktor sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął stamtąd papierośnicę i notes. – Nie ma duchów… – Mock zastygł w zasłuchaniu. – One istnieją tylko w twojej głowie… Po naszej dzisiejszej porannej rozmowie kazałem swojemu asystentowi w szpitalu zrobić kwerendę na temat tak zwanych zjawisk paranormalnych. I oto wynik jego poszukiwań. – Rühtgard zapalił papierosa i otworzył notes. – Nie chciałem ci o tym mówić wcześniej… Zachowałem to jako ważki argument na sam koniec…

– Mów zatem.

– Duchy istnieją w zaburzonej korze mózgowej, tak zwanej korze wzrokowej na prawej półkuli. Problemy z korą mózgową w tym miejscu mają wpływ na wzrok. Pojawiają się fantomy, widzenia… Za hałasy natomiast odpowiada kora słuchowa. Gdybym otworzył ci głowę i dotknął tej kory, usłyszałbyś głosy, być może muzykę… Pewien kompozytor przechylał głowę i zapisywał zasłyszaną muzykę. Jeśli do tego dojdą zaburzenia prawego płata czołowego, to mamy prawdziwe pandemonium. Ten płat jest bowiem odpowiedzialny za rozróżnianie tego, co obiektywne, od tego, co subiektywne. Kiedy zostaje uszkodzony, „ludzie – jak to ktoś powiedział – biorą swoje myśli za osoby i rzeczy”. Najprawdopodobniej masz lekko uszkodzony mózg, Ebbo. Ale da się go naprawić… Pomogę ci… Poproszę o pomoc najwybitniejszego specjalistę w tej dziedzinie, profesora Bumkego z uniwersytetu…

– Nie przekonują mnie twoje naukowe wyjaśnienia – powiedział Mock w zamyśleniu. – Bo jak twoja neurologia wyjaśni, że te lęki, te koszmary spotykają mnie tylko w tym domu, nigdzie indziej… Do cholery! – podniósł głos. – Muszę ten dom opuścić…

– No to zrób to! Przeprowadź się z ojcem do innego mieszkania. Do lepszego mieszkania z łazienką!

– Ojciec nie chce się na to zgodzić. On tylko tutaj chce żyć i tutaj chce umrzeć. Tak mi kiedyś powiedział…

– No to porzuć to mieszkanie na jakiś czas! – Rühtgard zdusił niedopałek w popielnicy, wstał od stołu, oparł dłonie na zbitych w mocną bryłę ramionach Mocka. – Posłuchaj mnie! Wyjedź stąd na dwa, trzy tygodnie. Weź urlop i wyjedź! Odpoczniesz od wszystkiego – od trupów i duchów… Nabierzesz sił, wyśpisz się… Wyjedź nad morze… Nic cię lepiej nie uspokoi niż przesypywanie się piasku i jednostajny szum. Chcesz, to pojadę z tobą. Pojedziemy do Królewca i będziemy codziennie jeść flądry. Poddam cię hipnozie. Mnie możesz zaufać. Dojdziemy do źródła wszystkich twoich problemów…

Mock, milcząc, zapinał guziki koszuli. Zakładając spinkę na mankiet, ukłuł się w palec. Syknął i spojrzał z niechęcią na Rühtgarda, jakby to on go skaleczył.

– Chodź, ubieramy się i jedziemy…

– Dokąd, do licha? – w głosie Rühtgarda brzmiała uraza.

– Proszę cię, ubieraj się i jedziemy… Do twojego szpitala…

– Po co?

Mock uśmiechnął się do swoich myśli.

– Po fartuch i czepek pielęgniarki…

– Słucham?! – doktor z trudem się opanował. Mock uśmiechnął się ponownie.

– Spotkałem ją w końcu…

Wrocław, niedziela 7 września 1919 roku, godzina druga w nocy

Mock stał przed drzwiami opatrzonymi numerem 20 i wystukiwał po raz drugi rytm „Pieśni Ślązaka”.

– Kto tam? – usłyszał głos rozespanego dziecka.

– Eberhard Mock.

Drzwi uchyliły się. Erika ubrana była w długą i zbyt obszerną nocną koszulę. Zostawiła otwarte drzwi i weszła z powrotem do pokoju. Mock zamknął je za sobą i pociągnął nosem. Nie czuł już żadnej niemiłej woni. Na kuchennym stole leżało prześcieradło, a na nim stały odwrócone talerze i szklanki w wilgotnych kołach, jakie na płótnie pozostawiły ich brzegi. Podłoga była jeszcze mokra. Wszedł do pokoju i położył na krześle duży, szeleszczący pakunek. Erika siedziała na łóżku i wpatrywała się w niego z lękiem. Mock nie był pewien ani swoich uczuć, ani swoich słów.

– Mój człowiek przyniósł ci pościel? – zapytał, by przerwać ciszę.

– Przyniósł.

– Kto umył naczynia?

– Kurt – lęk powoli znikał z oczu Eriki – zrobił to bardzo dokładnie. Nie lubi brudu…

– Mówicie sobie po imieniu? – zareagował nerwowo, nie mogąc sobie przypomnieć niczego, co by uzasadniało skłonność Smolorza do przesadnej czystości. – Jak dobrze się poznaliście?

– Nijak – na ustach Eriki pojawił się blady uśmiech. – Po prostu lubię brzmienie imienia „Kurt”. Czemu pan tak! się denerwuje? Jestem tylko dziwką. Jak pan to powiedział? „Cwaną dziwką”. Dlaczego miałabym nie poznać bardzo blisko słodkiego Kurtusia?

– Gdzie on jest? – Mock nie odpowiedział na pytanie.

– Może godzinę po pana wyjściu – Erika spoważniała – przyszedł tutaj duży facet. Bardzo duży. Nic nie mówił, tylko coś napisał na kartce. Kurt przeczytał to i wybiegł z tym dużym. Nie pozwolił mi nikomu otwierać.

Zapadło milczenie. Po suficie przesuwały się światła i cienie automobili. Neon „Gramophon-Spezial-Haus” po drugiej stronie ulicy przesączał swe kolorowe światło przez firankę. Erika siedziała, pokryta zielonymi i czerwonymi cętkami światła, i przyglądała się Mockowi bez cienia uśmiechu.

– Dlaczego pan koło mnie nie usiądzie? – zapytała cicho i poważnie.

Mock usiadł. Patrzył ze zdziwieniem na swoją dłoń, która przesunęła się po jej białym ramieniu. Jeszcze nigdy nie widział tak białej skóry, jeszcze nigdy podnosząca się przepona nie zabierała mu tchu na tak długo, nigdy dotąd nie czuł takiego bólu w udach. Fiat coitus et pereat mundus. Z wielkim niedowierzaniem czuł, że rozchylają się jego spękane usta, by przyjąć jej drobny język, nie mógł uwierzyć, że jego sękate palce podciągają jej nocną koszulę.

– Dlaczego mnie pan nie weźmie? – zapytała równie poważnie. Podciągnęła się na czystej pościeli i otworzyła przed nim.

Mock sapnął, wstał i podszedł do krzesła. Rozpakował szeleszczący papier. Na oparciu krzesła powiesił pielęgniarski czepek i wykrochmalony fartuch.

– Załóż to – powiedział zachrypniętym głosem.

– Chętnie. – Erika wyskoczyła z łóżka i wyswobodziła się z nocnej koszuli. Kiedy podniosła ręce, neonowe ogniki zapłonęły na jej wydatnych piersiach. Zwinęła włosy w prowizoryczny kok i włożyła czepek. Mock rozpiął spodnie. Wtedy do mieszkania weszli Smolorz, Wirth i Zupitza. Erika szybko wskoczyła do łóżka, Mock kopnął w drzwi. Zbliżył się do łóżka i odrzucił kołdrę z dziewczyny. Za chwilę czyjeś palce wybiły na drzwiach rytm „Pieśni Ślązaka”. Mock sapnął, podszedł do okna i przez chwilę wpatrywał się w latarnię oświetlającą zakład fryzjerski. Potem zbliżył się do dziewczyny i pogłaskał ją po włosach. Obiema dłońmi uczepiła się jego ręki. Pochylił się i pocałował ją w usta.

– Poczekaj chwilę – mruknął i wyszedł do przedpokoju.

Smolorz stał przy drzwiach i przymierzał się do kolejnego pukania, a Wirth i Zupitza siedzieli w kuchni przy stole zawalonym wilgotnymi naczyniami.