Moc wrześniowego palącego słońca osłabiał wiatr od morza, który zaplatał włosy Eriki stojącej na wąskim trotuarze.

– Jestem głodna – powiedziała ze skargą i spojrzała wymownie na Mocka.

– Ale teraz… – Mock był zakłopotany – musielibyśmy wrócić do hotelu…

– Teraz nie używam metafory. – Wiatr rzucił pasma włosów na jej oczy. – Naprawdę chce mi się jeść.

– No to idziemy na prawdziwego wędzonego węgorza – powiedział. – Ale najpierw kupię ci jakąś bułkę. Chodźmy…

Wszedł do pobliskiej piekarni. W pomieszczeniu pachnącym ciepłym chlebem jedynymi gośćmi byli dwaj marynarze, którzy opierali się o ladę ozdobioną wykrochmalonymi makatkami i rozmawiali o czymś z grubym piekarzem. Mówili tak szybko w pomorskim dialekcie, że Mock prawie nie rozumiał ich rozmowy. Wiedział jednak jedno: że nikt z nich niczego nie kupuje, a piekarz nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Mock poczuł nieokreślony niepokój. Nie mógł dojść, co jest jego przyczyną. Na pewno ci dwaj marynarze – pomyślał – nie czterej, tylko dwaj marynarze.

– Co dla szanownego pana? – zapytał piekarz z silnym pomorskim akcentem.

– Dwie berlinki proszę. Z jakim są nadzieniem?

– Z dzikiej róży.

– Dobrze. Dwie.

Piekarz zainkasował marki, podał mu tytę z berlinkami i powrócił do rozmowy z marynarzami.

– Słuchaj, Zach – wychodząc, Mock usłyszał głos jednego z nich. – Co to za jeden?

W odpowiedzi zabrzęczał dzwonkiem u powały i spojrzał na znudzoną nieco Erikę. Czubkiem bucika rysowała jakieś figury na piasku, którym obficie był posypany nierówny trotuar. Mock podał jej tytę, zmazując niechcący butem owe tajemnicze zapisy.

– Noli turbare circulos meos. – Erika zamachnęła się, a potem nie zadała ciosu, lecz pogłaskała Mocka po gładko wygolonym policzku. Wtedy uświadomił sobie źródło swojego gniewu.

Co powinienem odpowiedzieć – pomyślał, idąc koło niej bez słowa. – Powinienem się jej zapytać, skąd zna tę sentencję, czy chodziła do gimnazjum, a zresztą każdy głupi ją zna, to wcale nie świadczy o jej wykształceniu czy oczytaniu. „Jestem heterą” – odpowiedziała na pytanie o zawód, używa właściwie pojęcia „metafora”, cytuje Cycerona. Kim jest ta dziwka? Ta mała przebiegła dziwka. Może chce, abym zaczął ją wypytywać o jej przeszłość, rodziców, rodzeństwo, może chce, abym ją pożałował i przytulił. I poddaje mnie próbom. Delikatnie i subtelnie. Najpierw się parzy jak rozgrzana kotka, a potem cytuje sentencje łacińskie, dźwięczące gdzieś tam w jej głowie, z której rozpusta prawie wszystko wymiotła. „Oddawałam się rozpuście” – powiedziała. Ciekawe, czy tak jak ta kaleka – z trzema naraz. Szli w milczeniu. Erika jadła z apetytem drugą berlinkę. Kiedy przechodzili koło dużego sześciennego domu z wielkimi zielonymi drzwiami opatrzonymi napisem „Towarzystwo Pomocy Rozbitkom Morskim”, Erika zgniotła pustą tytę i rzuciła od niechcenia:

– Ciekawe, czy jest jakieś towarzystwo pomocy rozbitkom życiowym?

Cwana dziwka. Chce, żebym się nad nią teraz litował, chce, bym w niej ujrzał dziecko tulące buzię w sierść przymilnego boksera.

Mock zatrzymał się przed wędzarnią i wypowiedział coś, czego później długo żałował.

– Posłuchaj mnie, Eriko – panował nad swoim tonem, ale nie panował nad treścią – nie jesteś kurwą o złotym sercu. Nie ma takich. Jesteś po prostu kurwą. I tyle. Nie zwierzaj mi się, nie mów o swoim rozbitym dzieciństwie, nie mów o ojczymie -potworze i matce, którą gwałcił. Nie mów nic o swojej siostrze, która w wieku piętnastu lat wyskrobała sobie dziecko. Nie próbuj wyciskać ze mnie łez. Rób to, co umiesz najlepiej, i nic nie mów.

– Dobrze, będę się pilnować – powiedziała, a w jej oczach nie było żadnej zapowiedzi łez. – Idziemy do tej wędzarni czy nie?

Przeszła obok Mocka i poszła w stronę prowizorycznej lady, na której sprzedawca w gumowym fartuchu i marynarskiej czapce układał pachnące dymem węgorze. Patrzył na jej drobne plecy, które się zatrzęsły kilkakrotnie. Podbiegł do niej, obrócił ją i rzucił się do całowania łez. Nie uczynił tego jednak. Erika nie płakała, lecz trzęsła się ze śmiechu.

– Moje dzieciństwo było normalne i nikt mnie nie zgwałcił – krztusiła się. – A mówiąc o rozbitkach życiowych, wcale nie miałam na myśli siebie, lecz pewnego mężczyznę…

– Pewnie mężczyznę o imieniu Kurt? Tak, powiedz to! – Mock krzyczał, nie przejmując się wyrozumiałym spojrzeniem marynarza, które mówiło „tak to jest z młodymi żonami”. – Dlatego lubisz tak imię Kurt, co? Mówiłaś mi o tym przedwczoraj! Kurtuś, co? Kim był Kurtuś?! Gadaj, do cholery!

– Nie – Erika spoważniała. – Ten mężczyzna ma na imię Eberhard.

8 IX 1919

Osobliwa była ta konferencja okultystów zorganizowana przez profesora Schmikalego, przedstawiciela zakonu Thule we Wrocławiu. Któż to nie miał być zaproszony?! Sam Ludwig Klages, Lanz von Liebenfels i sam Walter Friedrich Otto! Nie chciało im się jednak fatygować do śląskiej zapadłej prowincji. Zamiast tego pierwszy przysłał swojego asystenta, jakiegoś sepleniącego chłopczynę, który wygłosił zupełnie niezrozumiały wykład o kulcie Wielkiej Bogini-Matki u Pelazgów. Sugerował poza tym nieustannie, że mistrz Klagesa, Fryderyk Nietzsche, był z Magna Mater w nieustannym duchowym kontakcie. To ona miała mu rzekomo podsunąć myśl o nazwaniu Jahwe i Jezusa uzurpatorami boskości. Krytykował przy tym okrutnie młodego Anglika, Roberta Gravesa, który na jakimś wykładzie śmiał twierdzić, iż on sam jest autorem tego określenia w stosunku do żydowskich bogów. Śmiechu warte! Referat o tym, kto był pierwszy w wymyśleniu jakiegoś banalnego sformułowania!

Z zakonu nowych templariuszy nie było von Liebenfelsa, lecz jakiś doktor Fritzjörg Neumann, który zapowiadał powrót Wotana. Jego prelekcję nagrodzono oklaskami nie z powodu zapiekłych antysemickich i antychrześcijańskich ataków, ale za ciągłe podkreślanie przez prelegenta poparcia, jakiego udziela koncepcjom paruzji Wotana główny kwatermistrz wojsk cesarskich Erich von Ludendorff.

Nic dziwnego, że po wypowiedzi Neumanna następną prelegentkę, inteligentną, młodą Żydówkę, Dorę Lorkin, przywitał chłód i pogarda. O profani! O idioci z nazwiskami poprzedzonymi „von”! O skłóceni kacykowie, którzy nie sięgacie wzrokiem poza swoje tępe plemię! Nie potraficie docenić prawdziwej mądrości! Bo przez tę młodą kobietę przemawiała Atena! Dora Lorkin była przedstawicielką spirytualizmu politeistycznego W. F. Otta. Z prezentowanych przez nią przenikliwych teoryj jej mistrza wynikało, że dusza ludzka jest polem nieustannych oddziaływań greckich bogów, którzy jedyni są prawdziwym bytem, podczas gdy inni bogowie są tylko mitem. Pomijam jej uzasadnienia ontologiczne. Nie one są istotne. Największe wrażenie zrobiła na mnie nie nowa – jak to jej po prelekcji niektórzy zarzucali – ale bardzo adekwatna koncepcja erynii jako wyrzutów sumienia.

Kilka zdań na ten temat wprowadziło mnie w głębokie rozmyślania i pozwoliło mi zmodyfikować dzieło, nad którym teraz pracowałem. Bo do tej pory nasz zajadły wróg nie przyznał się do winy, nie wyznał swojego błędu. Bo oto uwolniłem najpierw energię duchową z czterech młodych mężczyzn. Ta energia miała go skierować na właściwy tor rozmyślań. Wykłute oczy i biblijny cytat miały być dla niego oczywiste. Nasz wróg w swej zajadłości nie przyznał się do niczego. W jego domu, w jakimś starym nieczynnym zakładzie masarskim, zmusiłem złą duchową energię starego rozpustnika do powrotu i do udręczania mieszkańców. Nadal nie było przyznania się do winy. Złożyłem w końcu w ofierze naszemu dziełu pokrytą liszajami ladacznicę. Przyznaję – nie wydarłem jej ślepi. On musiał i tak już wiedzieć, czego od niego chcemy! Kaprawe ślepia cudzołożnicy nie musiały mu niczego uświadamiać! A on dalej milczy.

Dopiero teraz, po odczycie Dory Lorkin, zrozumiałem, że muszę na niego sprowadzić prawdziwe zło – erynie. Wtedy jego udręczenie sięgnie zenitu i przyzna się do wszystkiego. W domu zajrzałem na półkę z dziełami autorów starożytnych i zdjąłem z niej tragedie Ajschylosa. Po kilkugodzinnej lekturze zrozumiałem. Sprowadzę erynie na naszego wroga, składając mu w ofierze jego ojca. Erynie prześladowały Orestesa, bo zabił swoją matkę. Ajschylos wyraźnie pisze, że nie słuchały wyjaśnień Orestesa i jego próśb o zmiłowanie. Dla nich ważne było tylko jedno: ukarać go i pomścić rozlaną rodzicielską krew. W tym momencie pojawiła się u mnie wątpliwość. Przecież nasz zajadły wróg nie będzie ojcobójcą, bo ja złożę jego ojca w ofierze. Czy zatem dopadną go erynie? A zresztą – przecież de facto on sam wystawił swojego ojca na śmierć, opuszczając go teraz wraz z ladacznicą. On pozostawił ojca samego na pastwę losu, ponieważ ojciec musiał stawić czoło demonom, które rozpętałem w ich domu. Kiedy ojciec zostanie zupełnie sam i dowie się ode mnie, że jego syn wyjechał gzić się z jakąś kurtyzaną, poczuje zazdrość. Będzie zazdrosny o dziwkę, o najniższy śmieć w mieszczańskiej hierarchii.