– Sprowadźcie tu stróża, Smolorz. – Mock zmarszczył nos i dał swojemu podwładnemu zwitek banknotów. – Zapłaćcie mu za posprzątanie kuchni. I niech przyniesie tej dziewczynie jakąś pościel. No idźcie, na co czekacie?

Smolorz wyszedł. Drzwi do pokoju były zamknięte. Mock otworzył je. Erika siedziała na łóżku otulona letnim płaszczykiem i drżała z zimna.

– Dlaczego powiedziałaś „Broń Boże”? – Podszedł do niej i oparł dłonie na jej kruchych ramionach.

– Nie chciałam pana wkurzyć.

– Nie teraz. Przedtem, kiedy cię zapytałem, czy twój klient zajmował się tobą albo dziewczyną na wózku, krzyknęłaś „Broń Boże”. Dlaczego?

– Gdyby się zajmował mną, to byłoby pół biedy. Ale dziewczyna na wózku mówiła do niego „tato”.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, wpół do jedenastej wieczorem

– Po co panu na noc mój pies? – listonosz Dosche spojrzał zdziwiony na Mocka. Siedzieli na ławce na podwórku domu przy Plesserstrasse i wpatrywali się w rozświetlone okno mieszkania Mocków. Widzieli wyraźnie dwie głowy pochylone nad stołem: postrzępioną siwą grzywę Willibalda Mocka i idealny przedziałek wypracowany przez lata przez Corneliusa Rühtgarda.

– Co oni robią? – zapytał Dosche, zapominając na chwilę o dziwnej prośbie Mocka.

– To, co pan robi codziennie z moim ojcem – odpowiedział Mock. – Grają w szachy. A wracając do mojej prośby…

– No właśnie. Po co panu mój pies?

– Widzi pan? – Mock wskazał na niebo. Wisiał na nim obrzęknięty księżyc, a jego mdłe światło ślizgało się po ciemnych oknach domu, po futrynie ustępu i kabłąku podwórkowej pompy. – Jest pełnia, prawda?

– Zgadza się. – Dosche postanowił ostatni raz tego dnia zapalić fajkę i wyjął z kieszeni kapciuch.

– Powiem coś teraz panu – Mock spojrzał wymownie na swojego rozmówcę. – Ale to musi pozostać w ścisłej konfidencji. Rozumie pan? To dotyczy śledztwa, które prowadzę…

– Ach, tego, o którym wszyscy trąbią?

– Ciii… – Mock położył palec na ustach i przeciągle syknął.

– Tak jest. – Dosche uderzył się w pierś, a jego usta opuścił kłąb dymu. – Przysięgam, że nikomu nic nie powiem!

– Pierwszego morderstwa dokonano miesiąc temu…

– Myślałem, że tydzień temu…

– Ciii… – Mock rozejrzał się dokoła i widząc zaaferowaną minę Doschego, kontynuował. – A zatem pierwszego morderstwa dokonano przy pełni księżyca, tak jak dzisiaj. Mam pewnego podejrzanego, który nie ma alibi. Jeśli zamordował, to musiał trupa trzymać w swoim mieszkaniu kilka dni. Proszę nie pytać dlaczego! Nie mogę panu powiedzieć, drogi panie Dosche. – Zapalił papierosa i wydmuchnął dym w stronę szachistów, którzy stukali, chowając figury do szachownicy. – Podejrzany ma psa. Twierdzi, że nie mógł trupa trzymać u siebie przez kilka dni, ponieważ wycie psa zaalarmowałoby sąsiadów. Wycie psa, rozumie pan, drogi panie Dosche? Pies wyje w obecności trupa, tak twierdzi podejrzany. Muszę to dzisiaj sprawdzić! Z pańskim psem!

– Ależ, panie Mock – Dosche zacharczał swą starą fajką – zabierze pan gdzieś mojego Rota? Do jakiegoś trupa? Gdzie?

– Ciii… Jak się eksperyment uda, wezmę tam i pana. Chce pan?

Fajka Doschego trysnęła iskrami. Podał Mockowi smycz.

– Dobra, dobra, niech pan go weźmie. Tylko ciii… Mock ujął smycz i wyciągnął spod ławki zaspanego Rota. Podał rękę Doschemu i udał się do domu.

Na ganku dawnego sklepu rzeźniczego stał Rühtgard i palił papierosa.

– To jest nasz czujnik stężenia duchowości? – wskazał rozżarzonym słupkiem na psa, który przyglądał mu się nieufnie.

– Kto wygrał? – Mock skrzywił się, słysząc żart Rühtgarda.

– Cztery partie, trzy do jednego.

– Dla ciebie?

– Nie, dla Mocka seniora. Twój ojciec gra bardzo dobrze.

Mock poczuł przypływ dumy.

– Idziemy spać? – zapytał.

– Idziemy. Twój ojciec chyba już pościelił – Rühtgard rozglądał się dokoła niepewnie. – Gdzie mogę wyrzucić papierosa? Nie chcę ci śmiecić pod domem…

– Tutaj – Mock otworzył drzwi. – W dawnym sklepie stryja Eduarda jest kratka odpływowa. Podejrzewałem nawet, że hałasy są wydawane przez szczury, które przechodzą tamtędy do sklepu.

Rühtgard wszedł za ladę, uniósł kratkę i wyrzucił niedopałek. Potem wspiął się na schody. Mock dokładnie zaryglował drzwi. Zaciemnił drewnianymi żaluzjami sklepowe witryny, uzupełnił naftę w lampie i powiesił ją pod sufitem. Pomieszczenie było dobrze oświetlone. Wszedł po schodach do pokoju, ciągnąc za sobą nieco opornego psa. Klapa leżała bezwładnie na podłodze. Nie zamykał jej. Odpiął smycz, przygasił knot lampy i dopiero teraz rozejrzał się w półmroku pokoju. Przykryty kocem Rühtgard leżał z zamkniętymi oczami na drewnianym łóżku ojca. Przez oparcie przewieszone były starannie złożone spodnie oraz marynarka, koszula i krawat. Ojciec spał w niszy odwrócony do ściany. Mock rozebrał się do kalesonów, swoje ubranie złożył na krześle, równie starannie jak jego przyjaciel, a buty postawił na baczność koło łóżka. Pod poduszkę włożył mauzera, a potem zległ obok ojca. Zamknął oczy. Sen nie nadchodził. Nadchodziła natomiast kilkakrotnie Erika Kiesewalter. Nachylała się nad Mockiem i – wbrew zasadom prostytutek – całowała go w usta. Tak samo czule jak dzisiejszego wieczoru.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, północ

Mocka obudził śmiech dochodzący z dołu. Był to śmiech złośliwy – tak jakby ktoś komuś zrobił głupi kawał. Mock wyjął mauzera i usiadł na łóżku. Ojciec spał. Z bezzębnych zapadłych ust dochodził astmatyczny świst. Rühtgard pochrapywał, pies trząsł się cały, podkulając ogon. Klapa była otwarta – tak jak ją zostawił przed snem. Potrząsnął głową. Nie mógł uwierzyć w ten śmiech. Podszedł z odbezpieczonym rewolwerem do klapy w podłodze i położył się koło niej. Pies zawył i uciekł pod stół, Mock dostrzegł cień przesuwający się pod sufitem starego sklepu, pies zapiszczał, coś przebiegło obok leżącego Mocka, coś większego od szczura, coś większego od psa – umknęło przed zamachem jego ręki pod łóżko. Chwycił lampę naftową i odchylił mokre od własnego potu prześcieradło zasłaniające widok na przestrzeń pomiędzy łóżkiem a podłogą. Siedziało tam dziecko. Uśmiechając się, rozchyliło chrapy nozdrzy. Z nosa dziecka wysunęła się zielono lśniąca ścierwica. Z dołu znów doszedł złośliwy śmiech. Mock wstał gwałtownie i ocierając pot z piersi i szyi, rzucił się ku otwartej klapie. Zawadził o krzesło obciążone ubraniem. Runęło, uderzając w miednicę. Słysząc metaliczny brzęk u góry, zjechał po schodach na pośladkach, rozrywając kalesony. Na dole nikogo nie było. Od strony kratki odpływowej usłyszał jakiś szmer. Wskoczył szybko za ladę i podniósł kratkę. Coś się w niej ruszało. Mock skierował tam lufę mauzera. Czekał. Z kratki wynurzyła się głowa Johanny. Łuski na jej szyi wydawały cichy grzechot. W jej oczach tkwiły dwie szpile. Strzelił. Mieszkanie zatrzęsło się od huku. Mock obudził się naprawdę.

Wrocław, niedziela 7 września 1919 roku, kwadrans na pierwszą w nocy

Mock stał obok łóżka Rühtgarda z rewolwerem w dłoni i patrzył wprost w jego oczy. Doktor zamrugał sennie powiekami.

– Słyszałeś to? – zapytał Mock.

– Niczego nie słyszałem – Rühtgard z trudem operował sztywnym od snu jeżykiem.

– To dlaczego nie śpisz?

– Bo się nachylasz nade mną i patrzysz mi w oczy. – Przetarł binokle i zacisnął je na nosie. – Zapewniam cię, że intensywne wpatrywanie się w śpiącego może go obudzić. Tak się niekiedy budzi pacjenta po seansie hipnotycznym.

– Naprawdę niczego nie słyszałeś? Przecież krzesło przewróciło się na miednicę i narobiło hałasu, przecież strzelałem Egzemie w głowę… – Mock pociągnął nosem. – Nie czujesz zapachu prochu?

– To był tylko sen, Ebbo. – Rühtgard usiadł na łóżku i spuścił na podłogę chude nogi wystające spod nocnej koszuli. Wyjął Mockowi z ręki pistolet i przyciągnął go do swojego dużego nosa. – Nie ma żadnej woni prochu. Powąchaj. Żadnego strzału nie było, bo obudziłby twojego ojca. Widzisz, jak smacznie śpi? Krzesło również stoi na swoim miejscu.