– Gdybym miał taki garnitur jak pan, nie meldowałbym nikogo… – powiedział cicho Frenzel i przeraził się swojej zuchwałości.

– I płacili regularnie? – Ta uwaga nie zrobiła najmniejszego wrażenia na twarzy przesłuchującego.

– Tak. Bardzo regularnie. Ten, który mówił do mnie „ojczulku”, przychodził zawsze pod koniec miesiąca z komornym. Oddawałem panu Rosenthalowi, a on był zadowolony.

– Co to za interes prowadzili?

– Przychodziły do nich damy.

– Jakie damy i po co?

– Bogate, co widać było po sukniach. Miały woalki. A po co? Jak pan komisarz sądzi – po co?

Policjant zapalił papierosa i spojrzał przeciągle na Frenzla.

– Pamiętasz, co mówiłem na początku naszej rozmowy? Jakie przedstawiłem zasady naszej rozmowy?

Frenzel ciężko oddychał kurzem wirującym w świetle padającym od okna. Wytężał swój umysł i nie miał pojęcia, jak ma odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział tylko jedno, że za dwie godziny przy stole u Orlicha usiądzie siłacz z Polski.

– Ja tu zadaję pytania, Frenzel, nie ty. Rozumiesz?

– Przepraszam – przypomniał sobie Frenzel. – Nie pamiętam, o co pan pytał.

– O to, po co przychodziły do nich damy. Odpowiadaj krótko i nie dobieraj specjalnie słów.

– Przychodziły – bezzębny uśmiech rozjaśnił twarz Frenzla – na ruchanko.

– Skąd o tym wiesz? – na twarzy przesłuchującego nie było widać śladu rozbawienia.

– Podsłuchiwałem pod drzwiami.

– Ile w tym mieszkaniu jest pokoi?

– Jeden pokój i kuchnia.

– Dama przebywała z jednym chłopakiem w pokoju, a pozostali siedzieli w kuchni?

– Ja tam nie wiem, nie byłem w środku. Damy przychodziły pojedynczo, czasami we dwie. Czasem któryś ze Schmidtów wychodził podczas tych wizyt. Czasami wszyscy byli w mieszkaniu. Różnie…

– Nie przeszkadzało to sąsiadom?

– Były tylko dwie skargi na piski i okrzyki dam… Bo i też, po prawdzie, tych dam nie było tak wiele. Zaledwie kilka…

– Czy widziałeś ich kiedyś w jakimś przebraniu?

– W przebraniu? – Frenzel nie zrozumiał. – Że niby jak?

– Byłeś kiedyś w teatrze, Frenzel?

– Kilka razy.

– Czy Schmidtowie byli przebrani jak aktorzy w teatrze, na przykład za Zorro, za rycerzy i tak dalej?

– Tak, czasami tak, kiedy przyjeżdżał po nich ten gruby.

– Jaki gruby?

– Nie wiem. Gruby, wyperfumowany. Przyjeżdżał automobilem, na którym był napis „Rozrywki” czy coś takiego… Nie jestem pewien, bo z daleka źle widzę.

– Jak często zjawiał się ten gruby?

– Kilka razy.

– Gruby wchodził do nich na górę?

– Tak, po czym wszyscy wsiadali do jego auta i gdzieś jechali. Musiał im dobrze płacić, bo potem podwójnie pili i bawili się niedaleko stąd, u Orlicha.

– Czy Schmidtów odwiedzali jeszcze jacyś inni mężczyźni?

– Jeszcze jeden. Ale ten przychodził nie sam. Były z nim dwie kobiety. Jedna na wózku inwalidzkim. Sam targał wózek z kaleką na górę.

– Rozpoznałbyś tego mężczyznę?

– I faceta, i kobietę bym rozpoznał. Nie zakrywali twarzy.

– A ta na wózku?

– Kaleka miała woalkę.

– Jak wyglądał ten człowiek i ta druga, niekaleka?

– A bo ja wiem… On wysoki, ona ruda. Ładna kobita.

– W jakim wieku?

– On – około pięćdziesiątki, ona – około dwudziestki.

– Nie zdziwiło cię zniknięcie tych czterech? Czemu nie zgłosiłeś tego na policję?

– Dziwić, to i dziwiło, bo czasem pili dwa dni u Orlicha i wracali do domu, a tutaj aż tydzień… A względem policji… Przepraszam, ale ja nie lubię policjantów… Ale i tak zgłosiłbym to dzisiaj…

– Dlaczego dzisiaj?

– W soboty zawsze byli, bo w soboty przychodził ten facet z dziewczyną i kaleką.

– Chcesz powiedzieć, że przychodzili regularnie, w każdą sobotę?

– Tak, w każdą sobotę. O tej samej godzinie. Ale nie razem. Najpierw facet z kaleką, a kilka minut za nimi ruda.

– O której przychodzili?

– Tak za pół godziny będą. – Frenzel wyjął z kieszeni zegarek. – Zawsze o szóstej.

– Byli w zeszłą sobotę?

– Tak. Ale bez rudej.

– Wtedy widziałeś Schmidtów po raz ostami?

– Nie, widziałem ich dzień wcześniej. Przyjechał po nich gruby. Powozem. Pojechali gdzieś.

– Skąd wiesz, że byli w domu w sobotę, skoro widziałeś ich ostatni raz w piątek?

– W sobotę nie widziałem chłopaków, ale ich słyszałem w mieszkaniu.

– Podsłuchiwałeś?

– Tak.

– I co słyszałeś?

– Ich głosy i jęki kaleki.

– Słyszałeś też mężczyznę towarzyszącego kalece?

– Faceta nie.

– Jesteś wolny – policjant wyjął zegarek, a potem wskazał Frenzlowi drzwi. – Masz tu na dryndę – rzucił mu dwa banknoty dziesięciomarkowe. – Możesz iść do domu. Ale pamiętaj, że ten duży – i wskazał na człowieka-szafę – przez kilka dni będzie cię miał dyskretnie na oku. Poczekaj, jeszcze jedno… Powiedz mi, dlaczego nie lubisz policjantów?

– Bo są zbyt podejrzliwi, nawet kiedy człowiek przychodzi do nich z nieprzymuszonej woli i chce coś zgłosić. – Znów wystraszył się swojej zuchwałości. – Ale to nie dotyczy panów… Naprawdę… Pan zresztą nie wygląda na policjanta…

– A na kogo?

– Na pastora – odpowiedział Frenzel, dodając w myślach, „który idzie na kurwy”.

Wyszedł na kręcone schody, a potem pędził w dół na złamanie karku. Kiedy znalazł się na ziemi, przed budynkiem, poczuł, że całe jego zmęczenie znika. Pobiegł na najbliższe skrzyżowanie i zagwizdał na dwóch palcach na przejeżdżające dorożki, nie wykazując najmniejszego zainteresowania wielkim wielopiętrowym budynkiem, w którym przed chwilą przebywał. Frenzel myślał tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do domu, wziąć pieniądze i udać się na walkę siłaczy zmagających się na tyłach kawiarni Orlicha nad oblanym piwem blatem.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, trzy kwadranse na szóstą wieczorem

Schody trzeszczały pod ciężkimi krokami trzech mężczyzn. Mock, Wirth i Zupitza wspięli się w końcu na czwarte piętro kamienicy przy Gartenstrasse 46. Sapiąc, stali przed drzwiami mieszkania numer 20 i pociągali z obrzydzeniem nosami. Cuchnąca woń dochodziła z ubikacji na półpiętrze.

– Pewnie zatkany kibel – mruknął Wirth i ręką obleczoną w rękawiczkę otworzył wytrychem drzwi do mieszkania.

Mock kopnął swym lakierkiem uchylone skrzydło drzwi – bardzo lekko, tak aby nie porysować buta. Z mieszkania buchnął zaduch. Zmarszczył nos, czując znienawidzoną przez siebie woń przypominającą mu smród szatni gimnastycznej w gimnazjum. Wyjął mauzera i kiwnięciem głowy polecił to samo uczynić Zupitzy. Wszedł do ciemnego przedpokoju. Wymacał wyłącznik elektryczności i przekręcił go, zalewając przedpokój brudnożółtym blaskiem. Uskoczył gwałtownie w bok, unikając ewentualnego ataku. Nikt nie zaatakował. Pomalowane na brązowy kolor deski podłogi w przedpokoju zatrzeszczały pod ich butami. Zupitza otworzył gwałtownie wielką szafę. Nic w niej nie było poza paltami i garniturami. Mdłe światło z żarówki owiniętej gazetą nie pozwalało bliżej przyjrzeć się garderobie w szafie. Mock wskazał Wirthowi i Zupitzy pokój, sam zaś rozświetlił kuchnię. Oświetlenie okazało się równie nędzne jak w przedpokoju. Można było jednak dostrzec bałagan, jaki zwykle panuje w mieszkaniach pozbawionych kobiecej ręki. Sterty talerzy pokrytych zastygłymi jęzorami sosu, filiżanki z czarnym kopciem kawy, zesztywniały miąższ bułek i nadszczerbione szklanki z zaciekami smolistego płynu. Wszystko to leżało w głębokim półokrągłym zlewie, na stole, na taboretach, nawet na podłodze. Mock wcale się nie zdziwił, widząc kilka połyskujących ścierwic, które na jego widok zerwały się do lotu, a potem przysiadły na obłażącej lamperii i na makatce z napisem Morgenstunde hat Gold im Munde. Mimo otwartego okienka w kuchni panował smród mokrych szmat.

– Nikogo! – usłyszał z pokoju głos Wirtha. Porzucił z ulgą kuchnię i wszedł do pomieszczenia, które – jak sądził – będzie znacznie czystsze, jak przystało na miejsce pracy, w którym higiena jest dość ważnym elementem. Nie pomylił się. Pokój wyglądał tak, jak powinno wyglądać każde pomieszczenie, którego okno wychodzi na ruchliwą ulicę i którego od tygodnia nikt nie sprzątał. Dwa wielkie żelazne łóżka przykryte były porządnie kapami wyhaftowanymi w czerwone róże. Między nimi stał stolik nocny z lampą o powykręcanym misternie abażurze. Żadnych obrazów na ścianach. Bezduszny pokój, jak w nędznym hotelu, gdzie można tylko leżeć na łóżku, wpatrywać się w lampę i odpędzać od siebie samobójcze myśli. Mock usiadł na jednym z łóżek i spojrzał na swych ludzi.