Wampir morduje w ciemnych ulicach,
A policjanci idą w trop.
Z pewnych powodów śledztwo prowadzi
Dzielny komisarz Eberhard Mock.
Zaraz wam powiem, moi kochani,
Jakież to ważne powody są,
Ale na razie muszę się wstrzymać,
Gdyż dreszcz przestrachu zatargał mną.

Mock oparł brodę na jednej pięści, drugą zaś uderzył w blat biurka. Podskoczyły kałamarz i kościana obsadka ze śladami zębów, zakołysała się stara piasecznica z herbem Wrocławia, zaszeleściła zwinięta w rulon gazeta krzycząca wielkim tytułem Powroty naszych jeńców. Prostytutka znów spojrzała na Mocka.

– Gdybyś mogła mnie wczoraj widzieć – powiedział do niej i zawiesił głos.

– Słucham? – zapytali jednocześnie Domagalla i jego przesłuchiwana.

Mock nie odpowiedział nic i dokończył w myślach:…tobyś ujrzała kretyna, który miota się w sprzecznych decyzjach. Raz pozostawia Alfreda Sorga na pastwę mordercy, a potem go zamyka w „przechowalni” u Wirtha. Raz chce atakować zbrodniarza, a potem omal nie zalewa się łzami ze strachu, że jak kogoś przesłucha, to ten ktoś zginie. Zdobyłem adres „czterech marynarzy”. Dlaczego tam nie pojechałem? Bo boję się, że kogoś zabiję. Jestem jak Meduza. Zabijam swoim spojrzeniem. Wiercę wzrokiem dziurę w brzuchu i przebijam płuca. To jak mam, kurwa, prowadzić to śledztwo?! Mam na ludzi nie patrzeć? Mam ich nie przesłuchiwać? Mam działać listownie? Po tym pytaniu nadeszła odpowiedź.

– Prowadź je telefonicznie – odpowiedział sam sobie, nie wzbudzając już zdziwienia ani Domagalli, ani jego rozmówczyni.

Oczy wykłute, serca przebite
- Tak wampir sprawia ofiary swe.
Och, komisarzu, kiedyż się skończy
Tego wampira zbrodnicza pieśń.
To wie komisarz, tylko on jeden,
na całym świecie tylko sam,
Och, komisarzu – kiedyż przestanie?
Czemu zabija? Powiedz to nam.

Mock wykręcił numer sąsiada Smolorza, adwokata pana Maxa Grötzschla, i poprosił go o powiadomienie o telefonie wachmistrza kryminalnego, po czym po dziesięciu minutach uprzejmy, wycyzelowany na rozprawach sądowych glos poinformował go, że zapłakana pani Ursula Smolorz nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie wczoraj wyszedł w silnym upojeniu alkoholowym jej małżonek. Mock podziękował panu Grötzschlowi i odwiesił z wściekłością słuchawkę, omal nie przewracając całego aparatu. W odróżnieniu od żony Smolorza doskonale wiedział, że jej mąż od dwóch dni obraca się w arystokratycznych sferach Wrocławia.

Wampir śle listy do Eberharda,
W których wyjawia motywy swe.
Przeczytaj wszystkie swym współmieszkańcom,
Zdradź wrocławianom ich straszną treść.

Kolejna myśl uciszyła na chwilę w głowie Mocka zrzędzenie małej kataryniarki. Smolorz nie jest jedynym członkiem jego nieformalnej grupy śledczej. Są jeszcze inni, którym może bezgranicznie ufać. Wykręcił numer firmy spedycyjnej Bimkraut & Eberstein. Po dwóch sygnałach usłyszał w słuchawce głos, który nie należał ani do Bimkrauta, ani do Ebersteina – nie mógł należeć do żadnego z nich, bo obaj już dawno nie żyli, a ich nazwiska, bezbłędnie wynotowane z nagrobków starego cmentarza św. Bernardyna, posłużyły za szyld przy rejestrowaniu przedsiębiorstwa, którego faktycznym szefem był ktoś zupełnie inny i którego działalność nie miała wiele wspólnego ze spedycją towarów.

– Posłuchaj, Wirth – powiedział Mock, odprowadzając wzrokiem wychodzącą prostytutkę, która z uroczym uśmiechem szepnęła coś na ucho Domagalli. – Co? Co ty mówisz? Nie bądź wulgarny… Mówi się: „Sorg i Kohlisch nastają na pannę Kathe”!… Tak, odizoluj ją od nich! A teraz przestań mi zawracać głowę bzdurami i słuchaj! Ruszamy do akcji… – Mock spojrzał na Domagallę wychodzącego ze swoją podopieczną i zaczął szybko wydawać rozkazy. W jego głowie kataryniarka Elfriede odśpiewała ostatnią zwrotkę.

Kiedy przestanie ma katarynka

Smutną historię żałośnie grać.

Jak długo jeszcze, o komisarzu,

Będzie w udręce twe miasto trwać?

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina druga po południu

Erich Frenzel, dozorca kwartału domów, zamkniętego pomiędzy Gartenstrasse, Agnesstrasse, Tauentzienstrasse i Schweidnitzerstrasse, siedział na administrowanym przez siebie podwórku i wysilał cały swój nieskomplikowany mózg nad równie nieskomplikowanym problemem: czy sobotni wieczór spędzić właśnie tutaj, w gospodzie Bartscha przy kuflu i misce kaszanki z grochem i boczkiem, czy też na tyłach kawiarni Orlicha przy wódce orzechowej i kapuście ze skwarkami. Pierwsza ewentualność wydawała mu się kusząca ze względu na obecność u Bartscha nowego akordeonisty, który – podobnie jak Frenzel – pochodził ze Szwabii i grał piękne ojczyste melodie, za drugą natomiast możliwością przemawiało zamiłowanie Frenzla do hazardu. Oto bowiem w zakamuflowanym pomieszczeniu, na tyłach kawiarni Orlicha przy Gartenstrasse 51, zbierali się siłacze, którzy krzyżowali na stołach swe mocarne ramiona, napinali mięśnie i zupełnie nie zwracali uwagi na kibicujących im nad głowami hazardzistów w rodzaju Frenzla. Przypomniawszy sobie o przyjeździe do Wrocławia siłacza z Polski i o swojej zeszłotygodniowej sromotnej przegranej, powoli się przychylał ku temu drugiemu rozwiązaniu.

Nie podjął jednak ostatecznej decyzji, ponieważ całą jego uwagę przyciągnął wielki furgon, który się wtoczył na podwórko przez przelotową bramę od strony Agnesstrasse. Furgon był pusty. Plandeka opatrzona nazwą firmy, której krótkowidz Frenzel nie odczytał, fruwała swobodnie na wietrze, odsłaniając puste wnętrze. Dozorca wstał, zapiął guziki marynarki, poprawił kaszkiet ze złamanym daszkiem i – czując się jak żołnierz – zastukał mocno swymi wysokimi, błyszczącymi od pasty butami o bruk podwórka. Rozsadzała go złość na bezczelnego furmana, który ośmielił się wjechać na podwórko mimo wyraźnego znaku zakazu, jaki wisiał nad bramą przy Agnesstrasse. Jego obecność – przecież niedopuszczalna na tym podwórku! – nie mogła być niczym usprawiedliwiona, ponieważ w kwartale kamienic nie było żadnej firmy, do której dostarczałby towary jakikolwiek furgon. Frenzel prychnął ze złości i minął trzy dziewczynki, z których dwie kręciły grubą liną, a trzecia skakała przez nią, wykonując rozmaite akrobacje. Zrobił się czerwony ze złości, kiedy spostrzegł, że z kozła zeskakuje niewysoki mężczyzna, staje w rozkroku przed starą lipą, którą sadził jeszcze ojciec Frenzla, i rozpina spodnie.

– Hej, ty karawaniarzu! – krzyknął Frenzel i rzucił się w stronę furgonu. – Tu się nie leje, gnoju jeden! Tu się bawią dzieci!

Niewysoki furman spojrzał ze zdziwieniem na zbliżającego się stróża, zapiął rozporek i prosząco złożył dłonie. Ten gest nie wywarł jednak na Frenzlu najmniejszego wrażenia. Zbliżał się już z groźnie zjeżonym wąsem. Znów się poczuł bombardierem Frenzlem, który niejedno przeżył i niejednego potrafi przepędzić. Zamachnął się miotłą. Niewysoki ani drgnął, niespeszony groźnym gestem. Frenzel zamachnął się jeszcze raz i wymierzył cios w głowę intruza. Miotła jednak się zablokowała. Dozorca patrzył na swój przyrząd, który zdawał się bardzo mały w dłoniach potężnie zbudowanego mężczyzny, ubranego bardzo podobnie do Frenzla: w kaszkiet, kamizelkę i wysokie buty. Ten obraz był ostatnim wrażeniem wzrokowym, jakiego Frenzel miał doznać tego sennego popołudnia. Potem zapadła ciemność.