Mock zerwał się na równe nogi i spojrzał na ojca i psa. Ojciec pochrapywał, pies warczał. Poczuł dreszcz – zwierzę patrzyło na klapę i szczerzyło zęby. Mock siedział na łóżku z mauzerem w dłoni i czuł ciepłą wilgoć pod pachami. Rot nagle wstał i zaczął merdać ogonem. Stanął na tylnych łapach i przez kilkanaście sekund kręcił się w kółko, podobnie jak kilkanaście godzin temu, gdy witał się z Mockiem myjącym się za kotarą. Potem ułożył się do snu na swoim miejscu. Mock przez dłuższą chwilę nie słyszał niczego oprócz głuchych uderzeń w piersi. W odróżnieniu od psa nie zasnął już do rana.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina siódma rano

Przez otwarte okno gabinetu doktora Corneliusa Rühtgarda dochodził ptasi śpiew. Mock stał przy parapecie i wdychał chłodne opary, które były skutkiem oddziaływania słonecznego światła na wilgotne trawy. Z łazienki sąsiadującej z gabinetem dochodził śpiew doktora Rühtgarda – niechybna oznaka, że dobrze naostrzona brzytwa sprawnie zdziera poranną szczecinę. Służący doktora zapukał do drzwi gabinetu i – nie czekając na jakiekolwiek pozwolenie – wszedł doń bezgłośnie i postawił na stoliku koło biurka tacę z serwisem do kawy. Mock przestał rozkoszować się rześkimi woniami budzącego się parku, odwrócił się od okna, podziękował służącemu kiwnięciem głowy i zasiadł w fotelu obok stolika. Stukając niezgrabnie dzióbkiem dzbanka i miecznika o krawędź filiżanki, zauważył drżenie swoich dłoni. Aby się pozbyć tej przypadłości cierpiących na bezsenność, skupił się na podziwianiu wałbrzyskiej porcelany, której pochodzenie zdradzał trzy litery TPM. Wciągając nosem aromat kawy Kainz, usłyszał odgłos, który go zaniepokoił: stłumiony jęk. Odstawił kawę na marmurowy blat stolika, oparł na jego brzegu swe krótkopalce dłonie i zaczął nasłuchiwać. Śpiew dochodzący z łazienki wzmagał się i cichł, kiedy – jak się domyślał Mock – doktor Rühtgard nabierał wody w usta, by spłukać proszek do zębów. W jednej z chwil ciszy Mock wyszedł z gabinetu do przedpokoju. Kolejny jęk doszedł zza zamkniętych drzwi sąsiadujących z kuchnią. Podszedł do tych drzwi i uwolnił wszystkie swoje zmysły. Słuch mu mówił, że za drzwiami ktoś się wierci w pościeli i płacze, a po każdym jęku uderza czymś w poduszkę. Węch wyłapywał nikłą woń perfum i dusznego od snu pokoju.

– Mam nadzieję, że nie masz zamiaru odwiedzić mojej córki w jej sypialni – doktor Rühtgard stał na końcu korytarza w ciemnobordowym pikowanym szlafroku z aksamitnymi wyłogami i patrzył na Mocka z gniewem. Nie wyglądał na człowieka, który przed chwilą nucił kuplet z operetki „O czym marzą dziewczęta” Aschera. Wszedł do swojego gabinetu i mocno trzasnął drzwiami.

Mock nie potrafił wyjaśnić zachowania swojego przyjaciela. W jego obolałej od bezsenności głowie pojawiła się myśl o nocnym spacerze, jaki urządził sobie przedwczoraj ze zbuntowaną pannicą, która go sprowokowała do grubiańskich reakcyj. W jego uszach, które tak czujnie łowiły przed chwilą odgłosy tłumionej dziewczęcej rozpaczy, zadźwięczały różne formy czasowników „dogadzać” i „chędożyć”, którymi epatował przedwczoraj młodą kobietę rozdartą pomiędzy miłością do czułego łajdaka i zaborczego ojca. Zdał sobie sprawę, że tego łajdaka przedwczoraj przesłuchiwał i porzucił go na pastwę mordercy. Wyobraził sobie, jak za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni Christel Rühtgard wtula twarz w poduszkę, by wytłumić rozrywające łkanie. Sięgnął po słuchawkę stojącego w przedpokoju telefonu i wykręcił numer prywatny Wirtha. Nie przejmując się służącą, która właśnie weszła do mieszkania z koszykiem ciepłych bułek, Mock wychrypiał do słuchawki:

– Wiem, że jest wcześnie, Wirth. Nic nie mów, tylko słuchaj. Alfreda Sorga zamkniesz w „przechowalni”. To ten, którego przesłuchiwałem na podwórku za „Trzema Koronami”. Znajdziesz go właśnie tam albo pod „Czterema Porami Roku”.

Odłożył słuchawkę i spostrzegł, że w drzwiach swojej sypialni stoi Christel Rühtgard. Gniew, który emanował z jej zapuchniętych oczu, upodabniał ją do ojca.

– Dlaczego pan chce zamknąć Alfreda?! Co on panu zrobił?! – usłyszał Mock, kiedy odwrócił się i ruszył w stronę gabinetu jej ojca. – Jest pan podłym potworem! Nędzną zapijaczoną kreaturą! – wrzeszczała, kiedy zamykał drzwi od wewnątrz.

Doktor Rühtgard przechylał się przez parapet i wylewał na trawnik ciepłą kawę z filiżanki, z której przed chwilą pił Mock. Odwrócił się do wchodzącego.

– Wypiłeś już swoją kawę, Mock. A teraz wyjdź stąd!

– Nie zachowuj się jak obrażona hrabina – Mockowi wyraźnie spodobało się to porównanie, bo poczuł przewrotną wesołość i na jego twarzy pojawił się uśmieszek. – Daruj sobie te melodramatyczne gesty i mów, co się stało! I to bez wstępów typu: „I ty się jeszcze pytasz?!”

– Moja córka wróciła przedwczoraj w nocy z koncertu, Była roztrzęsiona. – Rühtgard stał z pustą filiżanką, po której ściankach spływały wspomnienia aromatycznego Kainza. – Mówiła, że spotkała cię podczas spaceru, jaki urządzała sobie po koncercie. Byłeś pijany i uparłeś się, że ją odwieziesz do domu. Podczas odprowadzania zachowałeś się wobec niej po grubiańsku. Masz to zrozumieć jako zakaz wstępu do mojego domu.

Mock wytężył pamięć, lecz nie przychodził mu do głowy żaden łaciński wiersz, żaden passus prozy, który by mógł go uspokoić. Spojrzał na ścianę, na sztych przedstawiający ewangeliczną scenę uzdrowienia opętanego. U dołu wypisana była data 1756. Mock wpadł na pomysł uśmierzenia swojej wściekłości. Przypomniał sobie scenę gimnazjalną: profesor Morawjetz rzuca uczniom daty z historii Niemiec, a ci szybko daty te tłumaczą na łacinę.

– Anno Domini millesimo septingentesimo quinquagesimo sexto – powiedział Mock i zapadł się w fotelu.

– Oszalałeś, Mock? – Rühtgard ze zdumienia otworzył usta, a filiżanka przekręciła się na uszku i uroniła na biurko kilka kropel kawy.

– Jeśli wierzysz swojej córce, dalsza rozmowa nie ma sensu. – Mock wstał z fotela i oparł się o biurko. Patrzył w oczy Rühtgardowi bez zmrużenia powiek. – Mam dalej mówić czy posłuchać twojego pańskiego nakazu opuszczenia tego domu?

– Mów dalej – sapnął Rühtgard i oparł dłoń na głowie bociana stojącego na mahoniowym fortepianie. Fortepian się otworzył, bocian się schylił i złapał w swój dziób papierosa, który się pojawił w miejscu klawiszy fortepianu. Rühtgard wyjął papierosa z dzioba ptaka i zatrzasnął wieko fortepianowej papierośnicy.

– W relacji twojej córki tylko jedno odpowiada prawdzie. To, że użyłem niewłaściwych słów wobec panny z dobrego domu. Więcej ci nie powiem. Nie dlatego, że dałem jej słowo honoru, że zachowam dyskrecję. Mógłbym dać sobie łatwą dyspensę… Nie dlatego… Ktoś powiedział, że czasami prawda jest jak wyrok. Ty nie zasłużyłeś na wyrok.

Rühtgard przez minutę zaciągał się chciwie papierosem i wypuszczał dym przez nos. Nad blatem biurka zawisła niebieska mgła.

– Nalej sobie kawy – powiedział cicho. – Nie interesuje mnie, co robiła moja córka… Pewnie to samo, co tak lubiła jej matka… Nie mówiłem ci nigdy…

– O jej matce nigdy. Tylko tyle, że umarła na cholerę w Kamerunie. Jeszcze przed wojną, kiedy tam dostałeś dobrze płatną posadę.

– I to powiedziałem za dużo. – Rühtgard nie patrzył na Mocka, lecz zezował gdzieś w róg pokoju. – Powinno ją pochłonąć wieczne milczenie.

Mock padł ciężko w rozłożysty fotel. Milczenie. Rühtgard nagle wstał, podszedł do wałbrzyskiego serwisu i nalał Mockowi kawy. Potem nacisnął głowę bociana i wetknął podanego przez niego papierosa w usta Mocka. Następnie wyszedł z gabinetu, zostawiając swego rozmówcę z niezapalonym papierosem w ustach.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, wpół do ósmej rano

Mock i Rühtgard siedzieli w jadalni i zatapiali łyżeczki w półpłynnych jajkach, które wraz z kawałkami masła i kilkoma listkami pietruszki wypełniały wysokie szklaneczki ze szkła grawerowanego w wysmukłe lilie.

– Mów, Ebbo – Rühtgard wylał na chrupiącą bułkę smugę miodu – po co do mnie przyszedłeś?