– Dobra – mruknął Mock i uchylił melonik na pożegnanie. Rozpierała go radość. To nie była Johanna. Pesymizm defensywny jest najlepszą możliwą postawą wobec świata – myślał – bo czyż jest coś gorszego niż niemiłe rozczarowanie, niż bolesna niespodzianka?

– Jak jej dokuczały? – Mock usłyszał pytanie zadane Hoyerowi przez von Gallasena. Chłopak chce o cokolwiek zapytać – pomyślał – lubi przesłuchiwać, jeszcze mu się znudzi.

– Przezywały ją.

– Jak? – zapytał początkujący wywiadowca. Mock przystanął na schodach, by usłyszeć odpowiedź.

– Egzema – roześmiał się Hoyer.

3 IX 1919

Moje myśli ostatnio skupiały się na antycypacji wydarzeń. Dzisiaj wieczorem, przechodząc koło sklepu z zegarkami, ujrzałem malowidło będące reklamą czasomierza na pasku, który zawija się wokół przegubu i zapina. Te zegarki wciąż stanowią nowość i są często reklamowane w witrynach domów towarowych. Na malowidle czarny pasek otaczał ogorzały męski przegub. Skojarzyło mi się to natychmiast z kobiecą nogą obłóczoną w pończochę. Ten czarny pasek od zegarka przypominał mi czarną podwiązkę. Po chwili wszedłem do restauracji i zamówiłem kolację. Kelner dyskretnie położył na moim stoliku wizytówkę jakiegoś domu publicznego. Widniał na niej rysunek – dziewczyna w kusej sukience, spod której wystają nogi w pończochach zwieńczonych czarnymi podwiązkami. Zjadłem kolację i poszedłem pod kamienicę, w której znikła śledzona przeze mnie przedwczoraj prostytutka. Czekałem. Wyszła około północy i mrugnęła do mnie znacząco. Po chwili byliśmy w dorożce, a za kwadrans w miejscu, gdzie składamy ofiary duchom naszych przodków. Rozebrała się sama, za sowitą opłatą pozwoliła się również związać, nie protestowała, kiedy ją kneblowałem. Miała paskudną egzemę na szyi. To było spełnienie antycypacji. Przecież wczoraj złożyłem nauce w ofierze dyrektora W., lat sześćdziesiąt, który miał identyczną egzemę. I również na szyi!

Po chwili rozpocząłem wykład. Słuchała, słuchała i nagle zaczęła śmierdzieć ze strachu. Odsunąłem się od niej i kontynuowałem subtelną interpretację dwóch passusów Augsteinera. Teraz streszczę to, co powiedziałem:

Inkarnacje ducha – pisze Augsteiner – pojawiają się w przestrzeni sobie wrogiej. Duch, który sam w sobie jest dobry, bo jest tożsamy z ideą człowieka, bo sam eo ipso jest emanacją pierwiastka duchowego, który ex definitione zły być nie może, bo ex definitione przeciwstawia się temu, co substancjalne, ergo cielesne, ergo złe; otóż duch inkarnuje tam, gdzie do głosu dochodzi pierwiastek zły, aby zrównoważyć atrybut zła w nim tkwiący. Tak oto emanacją ducha zaprowadza naturalną harmonię, czyli bóstwo. A teraz częściowe, empiryczne potwierdzenie tez Augsteinera. Duch tego podłego dyrektora W., lat sześćdziesiąt, pojawił się tam, gdzie padł on ofiarą udręki – w tym domu, na parterze. I to on wskazał miejsce, gdzie dyrektor W. schował kłamliwy, lecz wybielający go list do swojej żony. I to się nie zgadza z poglądami Augsteinera, ponieważ duch pozostał zakłamany – taki jaki był w tym człowieku za życia, duch dalej czynił zło, ponieważ przekonywał małżonkę, że jej mąż nie był wcale bezwstydnym cudzołożnikiem, lecz aniołem. Jednak duch niszczy zło, jakim są, słuszne skądinąd, podejrzenia żony dyrektora W., i powoduje, że pogrąża się ona w błogiej nieświadomości. Błoga nieświadomość jest brakiem zła, ergo – dobrem.

Na przykładzie prostytutki chciałem sprawdzić, czy duch posiada większą przenikliwość ode mnie – który nim kieruję, lub też – wedle słów Augsteinera – czy elementum spirituale potrafi uniezależnić się od zaklinacza. A oto przeprowadzone doświadczenie. Kiedy wprowadziłem tę kobietę w nastrój przerażenia i grozy, rozpocząłem eksperyment. Łamałem jej ręce i nogi, a po każdym nadłamaniu mówiłem, że jej cierpieniu jest winny Eberhard Mock, mieszkający w Książu Małym, Plesserstrasse 24. Nie wykłułem jej oczu, bo chciałem widzieć w nich strach i pragnienie zemsty. Poza tym uczyniłem to również w innym celu. Chciałem, aby jej duch mnie dobrze zapamiętał. Do kogo przyjdzie? Do mnie, który ją torturowałem, czy do niego, który jest przede wszystkim winny jej śmierci? Jestem ciekaw, czy mam władzę nad jej duchem i potrafię go skierować do domu tego człowieka, który jest największym złem dla nas. Jeśli pod tym adresem nastąpią manifestacje energii duchowej, będzie to dowód, że mam władzę nad elementum spirituale. Będę twórcą nowej teorii materializacji. Teorii – dodajmy – prawdziwej, bo weryfikowalnej.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina wpół do drugiej po południu

Kokaina przestała już działać na układ nerwowy Kurta Smolorza. Wesołek, który jeszcze przed chwilą śmiał się do rozpuku ze swojej sytuacji uwięzienia w ustępie, teraz obmyślał metody wyrwania się z zamknięcia. Najpierw postanowił poinformować o swoim stanie kogoś, kto wejdzie do toalety. Mijały minuty, kwadranse, a wszyscy policjanci odczuwający konieczność oddania długu naturze uparli się omijać toaletę na parterze. Smolorz zamknął muszlę, usiadł na niej i przeklinał dwóch ludzi odpowiedzialnych za jego godny opłakania stan – Mocka oraz projektanta toalety, który odległość dolnej krawędzi drzwi kabiny obliczył na jakieś dziesięć centymetrów, natomiast między górną krawędzią drzwi a sufitem zaprojektował przepierzenie składające się z ośmiu małych, kwadratowych szyb, słowem – unieruchomił Smolorza na dłużej.

Smolorz spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że w swym więzieniu siedzi już ponad godzinę. To znaczyło, że Mock nie powiadomił woźnych o zatrzaśnięciu drzwi, a to z kolei oznaczało, że Mock postanowił ukarać swego podwładnego. Pod wpływem tej myśli krew napłynęła Smolorzowi do głowy. W tej chwili jego żona, Ursula, pewnie podaje obiad dwóm małym Smolorzom, nie wiedząc, czy ich ojciec jeszcze żyje, czy nie legł w jakimś ciemnym zaułku, czy nie umiera w szpitalu… Mógł wrócić nad ranem do domu, wejść pod rozgrzaną pierzynę i przytulić się do żoninych pleców. Zamiast tego wsysał nosem biały pył. Kokaina pozbawiła go uczuć rodzinnych i zamieniła w roześmianego głupka, który tarzał się w jedwabnej pościeli baronowej von Bockenheim und Bielau. Przypomniał sobie, w jakim napięciu żyje jego szef, który przynosi śmierć niewinnym ludziom, przypomniał sobie swe nocne wyczyny i poczuł wstręt do samego siebie.

Zdjął marynarkę, owinął nią rękę i stanął na klozecie. Potężnym ciosem wybił dwie szyby. Brzęk szkła na posadzce był przeraźliwy. Smolorz czekał, aż ktoś wejdzie do toalety. Z nadzieją nasłuchiwał odgłosów z dziedzińca i z korytarza. Nic. Na myśl mu przyszła postawa życiowa jego szefa. Dobrze pamiętał jej istotę. Gdyby wmawiał sobie: „nikt mnie nie usłyszy”, natychmiast zleciałaby się tu chmara ludzi. Smolorz zamachnął się i uderzył kilkakrotnie w drewniany słupek, który teraz oddzielał puste miejsca po wybitych szybach. Po piątym uderzeniu słupek pękł z trzaskiem i po chwili obcasy Smolorza ze zgrzytem miażdżyły szkło rozsypane na podłodze. Wyszedł z toalety i pobiegł na górę – do siedziby komisji obyczajowej. Otworzył drzwi kluczem. Mocka nie było. W pokoju siedział tylko Domagalla. Z trudem można go było dostrzec pośród gór teczek i segregatorów. Z nadzieją spojrzał na wchodzącego kolegę.

– Niech pan mi pomoże, Smolorz – powiedział. – Musi my zidentyfikować dziwkę na podstawie tatuażu. Słoneczko na dupie i napis: „Przy mnie zrobi ci się gorąco”. Musimy przejrzeć wszystkie kartoteki.

Smolorz spojrzał na biurko Mocka. Leżał tam list w brązowej kopercie.

– Od kiedy ten list? – zapytał.

– Przed chwilą przyniósł stróż Bender – odpowiedział Domagalla.

Smolorz sięgnął po kopertę.

– Przecież to list nie do pana! – oburzył się Domagalla. Smolorz otwierał kopertę i mówił do siebie w duchu:

„To na pewno list od mordercy. Na pewno została zabita ta Johanna z egzemą”.

– Wie pan, co to jest prywatność korespondencji? – Domagalla nie ustępował.