– O, to ciekawe – mruknął Mock. – Już nie będzie ze mną rozmawiać o tym, jak kradłem jabłka ze straganu, już nie będzie mnie pytał, co czułem, kiedy jako sześciolatek psikałem syfonem na przechodzących pod moim oknem ludzi?

– Nie. – Słowa Mocka wyraźnie rozbawiły radcę kryminalnego. – Doktor Kaznicz podda pana hipnozie. Jest świetnym specjalistą w tym zakresie.

– Nie wątpię. Niech jednak kogo innego poddaje swym metodom. Ja jestem policjantem i chcę prowadzić normalne śledztwo – Mock zapalał się z każdym słowem. – Giną ludzie, z którymi miałem kontakt w czasie prowadzenia śledztwa w „sprawie czterech marynarzy”. Nie muszę z nikim rozmawiać osobiście, nie muszę nikogo przesłuchiwać. Może to robić kto inny… Mogę to robić przez telefon… Mam świetny i prosty pomysł…

– Nie rozumiecie, Mock, że nikt nie zamierza z wami dyskutować? Powtarzam, wydałem panu polecenie służbowe i nie obchodzi mnie, czy pan będzie na widok Kaznicza płakał i tupał nogami ze złości.

Zapadła cisza. Ilssheimer spojrzał przez okno na ćwiczącego swą pamięć urzędnika. Postanowił kontynuować.

– Pije pan bardzo dużo, Mock. – Oparł głowę na dłoniach i wbił wzrok w swego podwładnego. Były czasy, że przestępcy zwijali się pod spojrzeniem Ilssheimera. – Wielu policjantów nadużywa alkoholu, a ich zwierzchnicy to tolerują. Ale nie ja! – wrzasnął. – Ja nie toleruję alkoholizmu, Mock! Alkoholizm doprowadzi pana do dymisji! Rozumie pan, do stu diabłów?!

Ilssheimer wbijał swe czarne oczy w twarz Mocka. Dawniej spojrzeniem wypalał dziury w skamieniałych sumieniach bandytów. Nieco ironiczny wyraz twarzy Mocka mówił mu, że te czasy już dawno minęły.

Mock wstał i oswajał się z wzbierającą w nim falą gniewu. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł, iż ma przewagę nad Ilssheimerem, że jedno jego słowo zniszczy szefa obyczajówki. Mock założył ręce do tyłu i podszedł do okna. To mi nie wyjdzie, to mi się nie uda, myślał, stosując zasadę pesymizmu obronnego. Podszedł do stojaka na kapelusze i zaczął obracać w palcach melonik szefa. Nowiutkie nakrycie głowy wyprodukowane, jak informowała wewnętrzna wstążka, w fabryce Hitzego.

– Kupił pan melonik? – zapytał, świadomie pomijając tytuł. – A gdzie jest stary?

– Co to pana obchodzi, Mock? Zwariował pan? Niech pan nie zmienia tematu! – Ilssheimer nawet nie drgnął.

– Ja mam pana stary melonik. – Mock napawał się swoją przewagą. – Znalazłem go w pokoju Augusta z hotelu „Park Południowy”.

– Nie rozumiem pana. – Oczy Ilssheimera stały się zamyślone i nieobecne. – Jako policjant z komisji obyczajowej przesłuchiwałem męską prostytutkę Augusta Strehla… To prawda… Musiałem u niego zostawić kapelusz…

– Nie tylko kapelusz. Zostawił pan radca również niezatarte wspomnienia w sercu Augusta. Do tego stopnia niezatarte – Mock zablefował, myśląc: I tak mi się nie uda – że August je spisał. Bardzo ciekawe wspomnienia… – Mock oparł dłonie na biurku Ilssheimera i powiedział bardzo powoli: – Nie sądzi pan radca, że doktor Kaznicz nie będzie miał w najbliższych dniach zbyt wiele czasu? A poza tym, czy pan radca wie, że jestem mało podatny na hipnozę?

Ilssheimer spojrzał na urzędnika, który tym razem wyciągnął z szuflady nie ten ołówek, co chciał, i – zrozumiawszy swój błąd – z wściekłością rzucił segregatorem o ścianę.

– Rzeczywiście – powiedział Ilssheimer, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. – Ostatnio doktor Kaznicz jest bardzo zajęty…

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, południe

Wirth i Zupitza zatrzymali swojego horcha koło sklepu z bezami w pobliżu uniwersytetu. Wyszli z automobilu i ruszyli w stronę osiemnastowiecznego gmachu Prezydium Policji. Po drodze Zupitza wszedł do gospody Opieli, gdzie kupił papierosy Silano. W przedsionku gmachu prezydialnego solidna bariera uniemożliwiała wejście na schody. Widniała na niej strzałka, która w sposób niepozostawiający najmniejszych wątpliwości kierowała wszystkich wchodzących do dyżurki, gdzie z marsowymi minami i nastroszonymi wąsami siedzieli dwaj woźni: Handke i Bender. Jeden z nich telefonicznie anonsował nieznane sobie osoby wchodzące do prezydium, drugi natomiast podejrzliwie świdrował je oczami, jakby w źrenicach miał rentgenowskie promienie. Wirtha i Zupitzy nie zatrzymali ani nie prześwietlali wzrokiem. Nie robili tego nigdy, gdy przyjście osób postronnych było zapowiedziane przez wysokiego urzędnika policyjnego. Bender i Handke, patrząc na niewysokiego eleganta i ponurego draba, skonstatowali, że przed godziną radca Ilssheimer nader trafnie przedstawił ich rysopisy.

– Znam skądś te mordy – mruknął Handke, obserwując przybyszy, znikających za oszklonymi drzwiami do głównego holu.

– Znamy różne zakazane ryje – odpowiedział Bender.

– Taka praca…

Wirth i Zupitza przeszli przez dziedziniec i weszli do przelotowej bramy, w którą właśnie wjeżdżał z Ursulinenstrasse aresztancki furgon. Stróż otwierający bramę obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem. Kręconymi schodami weszli na drugie piętro i stanęli przed solidnymi drzwiami opatrzonymi tabliczką: „Wydział III b. Kierownik: radca kryminalny, doktor Josef Ilssheimer, policjanci: asystent kryminalny Eberhard Mock, sekretarze kryminalni: Herbert Domagalla i Hans Maraun, wachmistrze kryminalni: Franz Lembcke i Kurt Smolorz”. Zupitza zastukał mocno. Po kilku sekundach otworzył im łysiejący trzydziestolatek i – nie pytając o nic – poprowadził wąskim korytarzykiem. Po chwili znaleźli się przed obliczem Eberharda Mocka. W dużym gabinecie stały trzy biurka. Przy jednym z nich rozpierał się zaspany Mock, drugie stało puste, przy trzecim – najbliżej drzwi z tabliczką „Dr Josef Ilssheimer” – usiadł wprowadzający ich mężczyzna i kontynuował przerwaną rozmowę telefoniczną.

Mock wskazał przybyłym dwa ciężkie krzesła. Usiedli w milczeniu.

– Gorąco, co? – Mock zdobył się na mało oryginalne powitanie. – Mam do pana prośbę, Domagalla – zwrócił się do łysiejącego trzydziestolatka, rozmawiającego przez telefon. – Czy mógłby pan przynieść moim gościom wody sodowej?

Domagalla bez śladu zdziwienia kiwnął głową, odłożył słuchawkę i wyszedł z pokoju.

– Słuchać mnie teraz uważnie. – Mock wstał od biurka i potarł ze złością źle ogolony policzek. – Tworzycie wraz ze mną grupę śledczą. Oprócz nas jest w niej Smolorz. Naszą bazą od jutra będzie wasz kantor, miejsce, gdzie trzymacie dziwkę Kitty i tego kelnera z „Króla Węgierskiego”. Tam się spotykamy na odprawie codziennie o dziewiątej rano. – Mock nagle wbił wzrok w Zupitzę. – Z czego się śmiejesz? Że będziesz się bawił w policjanta? Wyjaśnij mu to, Wirth!

Wirth wykonał kilka ruchów dłońmi, które spowodowały powagę na twarzy Zupitzy.

– Po skończeniu dzisiejszej odprawy – kontynuował Mock – szukamy Smolorza. Jak go znajdziemy, rozdzielamy się. Smolorz zabiera się do obowiązków, które mu wyznaczę. Potem ja idę pieszo i powoli, wy idziecie za mną i uważnie się rozglądacie, czy ktoś mnie nie śledzi. Jeśli tylko zobaczycie jakiegoś podejrzanego, łapiecie go za dupę. Zrozumiano? – Kiedy Wirth kiwnął głową, Mock zaczął wyrzucać z siebie szybkie polecenia. – Pójdę do pływającego burdelu Norberta Rissego. Znacie ten statek? – Otrzymawszy potwierdzenie od Wirtha, ciągnął: – Tam będę przesłuchiwał szefa. Potem wy i wasi ludzie macie go nie spuszczać z oczu. Macie go śledzić niezawodnie i dyskretnie ochraniać. Wystawiamy go na wabia. Ktoś będzie chciał go zabić. Macie złapać tego kogoś i zamknąć u siebie. A potem ja zechcę go poznać. Wszystko jasne?

Do pokoju wszedł Domagalla z syfonem i szklankami. Postawił wszystko na pustym biurku, usiadł za swoim i rozłożył przed sobą płachtę „Breslauer Zeitung”. Na głównej stronie krzyczał tytuł wstępniaka: Burdy i bijatyki na wrocławskim Rynku.

Nikomu się nie chciało pić.

– Co powiedziałeś przed chwilą swojemu kumplowi? – nagle zapytał Mock.

– Żeby nie suszył kłów bez potrzeby – odparł Wirth.

– To wszystko?