– Akurat ona była panu dziś niepotrzebna. – Oczy Buhracka wyrażały zdziwienie. – Dziś nie…

– Nie będzie mi potrzebna – Mock wręczył Buhrackowi dzbanek – ani dziś, ani nigdy. Przestanę się upijać i nie będę miał kaca. – Z drugiego dzbanka nalał wody do miednicy, wziął od Buhracka ręcznik i brzytwę. – Co, nie wierzycie mi, Buhrack? Słyszeliście już wiele takich deklaracji?

– Oj, wiele, wiele… – mruknął strażnik i wyszedł, zanim Mock zdążył mu podziękować.

Asystent kryminalny zdjął koszulę, umył się pod pachami i usiadł na pryczy. Z kieszeni wyjął torebkę talku. Zanurzył w niej dłoń i wtarł sobie talk pod pachy, a potem sypnął szczodrze do butów. Przez następnych dziesięć minut zdzierał zarost z twarzy, co nie było proste ze względu na tępą brzytwę. Nie ułatwiało tej czynności użycie zwykłego mydła, które szybko wysychało i ściągało skórę. Mock z niechęcią włożył wczorajszą koszulę. Ojciec pewnie się martwi, pomyślał. Wyobraził sobie ojca skaczącego na jednej nodze ze skarpetką zwisającą z drugiej stopy. „Chleje i chleje”, usłyszał gderliwy głos. Mock nagle zatęsknił do butelki i do głuchej, pustej nocy po wielkim pijaństwie. Włożył buty, wstał i wyszedł z celi. Uścisnął serdecznie dłoń Buhracka i ruszył ponurym korytarzem wśród porannych odgłosów z ceł: sapania, stukania menażkami, ziewania i puszczania wiatrów. Z ulgą opuścił skrzydło aresztanckie i wspiął się na schody. Szedł powoli, zastanawiając się, jak na dym z pierwszego dziś papierosa zareaguje ciężka sadza zalegająca mu w płucach i pod czaszką.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina dziewiąta rano

W gabinecie Mühlhausa wszyscy zjawili się punktualnie. Sekretarz Mühlhausa, von Gallasen, postawił na stole dzbanek z gorącą herbatą i dziewięć szklanek w wysokich metalowych koszyczkach. Wrześniowe słońce paliło w kark detektywów siedzących tyłem do okna i rozświetlało smugi dymu tytoniowego. Mock stanął w progu z niezapalonym papierosem w ustach i przyjrzał się obecnym. Poczuł silne ukłucie w piersi. Brakowało Smolorza.

– Co pan tu robi, Mock? – Mühlhaus uwolnił swe usta od nadmiaru fajkowego dymu. – Przecież pracuje pan znów w komisji obyczajowej. Wczoraj rano w Parku Południowym zakończyłem pańskie oddelegowanie do komisji morderstw. Czyżby pan zapomniał? Czy zameldował się pan dziś u swojego szefa, radcy Ilssheimera?

– Panie komisarzu – Mock bez zaproszenia usiadł między Reinertem a Kleinfeldem – na tym świecie zabijało się w imię Boga i cesarza. Morduje się ludzi, mając na ustach imię władcy. W ciągu ostatnich trzech dni w tym mieście mordowano w imię moje. Nazwisko Eberhard Mock stało się znakiem firmowym bydlaka. Zamordował on sześciu ludzi i być może osierocił małe dziecko, które płakało mi wczoraj na rękach. Proszę wybaczyć, ale nie chcę dziś spisywać alfonsów i sprawdzać dziwkom książeczek zdrowotnych. Będę tu siedział z wami i myślał nad zniszczeniem tego skurwysyna, który zabija w imię moje.

Zapadła cisza. Mock i Mühlhaus mierzyli się wzrokiem. Pozostali wpatrywali się znad parujących szklanek w szefa komisji morderstw. Mühlhaus odłożył fajkę, brudząc akta okruszkami jasnego tytoniu Wirginia.

– O tym, kto tu będzie siedział – powiedział cicho – decyduję wyłącznie ja. Nie jest tajemnicą, iż uważam pana za świetnego policjanta. Że chcę pana widzieć w mojej komisji. Ale po „sprawie czterech marynarzy”. Dopiero wtedy.

Mühlhaus wcisnął w fajkę szpikulec do czyszczenia i gwałtownie zakręcił nim w cybuchu.

– Niech pan odpocznie i wyjedzie stąd – ton Mühlhausa był, w odróżnieniu od wyrazu jego oczu, nadzwyczaj łagodny. – Na jakiś czas. Na czas dokończenia śledztwa. Nie chcę więcej trupów. Nie może pan zatem nikogo przesłuchiwać… Nie wiemy, czy ta świnia czegoś nowego nie wymyśli… Czy nie zacznie zabijać każdego, z kim pan porozmawia… Potem, kiedy zamknę ją w celi, powitam pana wśród moich ludzi. Rozmawiałem o tym z radcą Ilssheimerem. Chętnie się zgodził na pana przeniesienie. Ale teraz musi pan wyjechać. Niech pan nie myśli, że nie będzie nam pomagał w śledztwie. Wyjedzie pan z doktorem Kazniczem. Będzie z panem rozmawiał i może natrafi na ślad mordercy w pańskich wspomnieniach.

Mock przyjrzał się kolegom siedzącym przy stole. Wszyscy kontemplowali barwę gorącego napoju wypełniającego ich szklanki. Nauczeni byli słuchać zwierzchników. Nie znali słów sprzeciwu, nie mieli poczucia winy, w ich wykrochmalone kołnierzyki dawno już nie płakało żadne dziecko. „Nie użalaj się nad sobą, Mock. Nie jesteś godzien nawet krztyny żalu”.

– Wiemy wszyscy – Mock wciąż siedział – że morderca zaczął od zbrodni spektakularnej, a potem zabił jeszcze dwie osoby, które były przeze mnie przesłuchiwane. Posłuchajcie mnie, panowie! Proponuję…

– Nie interesuje nas to, co pan proponuje, Mock – przerwał mu Mühlhaus. – Pozwoli nam pan pracować, czy mam pana wyrzucić? Mam pana ukarać dyscyplinarnie?

Mock wstał i zbliżył się do Mühlhausa.

– Niech pan najpierw ukarze swojego sekretarza, von Gallasena. On też się pomylił. Przyniósł o dwie szklanki za dużo. Was jest siedmiu. Smolorza jeszcze nie ma, mnie już nie ma. – Podszedł do stołu i uderzeniem ręki zrzucił dwie puste szklanki, które wydały ostatnie brzęknięcia na kamiennej posadzce. Ukłonił się i wyszedł z gabinetu szefa komisji morderstw.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, wpół do dziesiątej rano

Okna dużego gabinetu radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera wychodziły na Ursulinenstrasse – ściśle mówiąc – na dwuspadowy dach hotelu „Stadt Leipzig”. Ilssheimer lubił obserwować pewnego pracującego tam urzędnika, który w wolnych chwilach wkładał do szuflady różnokolorowe ołówki w pewnym stałym i niezmiennym porządku, zamykał oczy i wyciągał jeden z nich na chybił trafił, po czym rysował na kartce kreskę, sprawdzając, czy wyciągnął właściwy ołówek.

Teraz Ilssheimer również obserwował zmagania urzędnika z własną pamięcią przestrzenną. Szefowi komisji obyczajowej znudziło się to jednak szybciej niż zwykle i przypomniał sobie, że od kilku dobrych minut przy okrągłym stole siedzi Eberhard Mock i czeka w milczeniu na rozkazy oraz wytyczne.

Ilssheimer ogarnął wzrokiem swój gabinet zawalony od podłogi do sufitu aktami spraw, które pod jego przewodnictwem prowadziła od dwudziestu lat komisja obyczajowa wrocławskiego Prezydium Policji. Był dumny z porządku, który tu panował, i nie pozwolił – mimo sugestii kolejnych prezydentów policji – na przeniesienie tych materiałów do głównego archiwum położonego na parterze gmachu.

– Przykro mi, Mock – rozpoczął Ilssheimer – że nie prowadzi już pan „sprawy czterech marynarzy”. Z pewnością nie jest to dla pana miła sytuacja.

– Dziękuję za słowa pocieszenia.

– Nie zostanie pan jednak całkiem odsunięty od śledztwa. – Ilssheimer był nieco dotknięty, że Mock, zwracając się do niego, nie używa zwrotu „panie radco”. – Będzie pan rozmawiał z doktorem Kazniczem. On wydobędzie od pana informację, która pomoże Mühlhausowi ująć mordercę.

– Już przeżyłem jeden seans psychoanalityczny z doktorem Kazniczem i to nic nie dało.

– Jest pan zbyt niecierpliwy, Mock. – Ilssheimer pochylił się nad swoim rozmówcą i zawiódł się: nie poczuł woni alkoholu. Rozpoczął spacer po swoim gabinecie z rękami założonymi do tyłu. – A teraz proszę mnie uważnie posłuchać. Wydaję panu polecenie służbowe. Jutro wyjedzie pan do Kudowy wraz z doktorem Kazniczem. Pozostaniecie tam tak długo, jak będzie to potrzebne…

– Nie chcę mieć nic wspólnego z doktorem Kazniczem. – Mock przeczuwał, że nie obejdzie się w tej rozmowie bez ciężkich i bolesnych argumentów. – Nie chcę go widzieć. Czy sądzi pan, panie radco, że może ode mnie coś wyciągnąć człowiek, któremu nie ufam i którego nie lubię…

– Ja pana doskonale rozumiem, Mock. – Ilssheimer aż pokraśniał, słysząc swój tytuł. – Doktor jest również świadom pańskiej niechęci do swojej osoby. Dlatego postanowił zmienić metodę…