– Wielu z nas miało myśli samobójcze – mruknął. – Wielu z całej siły wytężało wyobraźnię i nie widziało końca wojny. Twój ojciec widział. Ty byłaś dla niego końcem wojny.

– Opowiadał panu o mnie?

– Nieustannie.

– A pan go słuchał uważnie? Współczuł pan z nim? O ile wiem, nie ma pan własnych dzieci… Ileż można słuchać o czyichś dzieciach, o chłopcach, których rozsadza energia i o obrażalskich dziewczynkach?

– Nie byłaś dla niego obrażalską dziewczynką. – Mock wyjął tym razem białą wykrochmaloną chustkę i otarł nią czoło pod melonikiem. Wrześniowa noc była prawie upalna. – Byłaś ideą ukochanego dziecka. Ideą w sensie platońskim. Wzorem, archetypem… Po rozmowach z nim zazdrościłem mu… Sam chciałem mieć takie dziecko…

– A po dzisiejszym wieczorze – Christel spojrzała na Mocka rozpaczliwie – dalej chciałby pan mieć taką córeczkę?

– Jeden wieczór nie przekreśla całego życia. – Mimo że Mock powiedział to bardzo szybko, był pewien, że dziewczyna usłyszała „nie” w jego odpowiedzi. – Nie wiem, jak jest między wami na co dzień…

Mock zaoferował jej ramię. Christel po chwili wahania ujęła go delikatnie pod łokieć. Szli wokół stawu.

– Pobił pan mojego przyjaciela – powiedziała cicho. – powinnam pana nienawidzić. A jednak powiem panu, jaki jest na co dzień mój ojciec… On jest zaborczy. W każdym chłopcu, z którym się przyjaźnię, który mnie odwiedza, widzi rywala… Kiedyś mi powiedział, że po śmierci mojej mamy, miałam wtedy dwa lata, skakałam z radości… Cieszyłam się, bo umarła moja mama, moja rzekoma rywalka… Niech pan zwróci uwagę… Na jego biurku zawsze leżą książki Freuda. W jednej z nich tłusto podkreślił wywody twórcy psychoanalizy o kompleksie Elektry. Całe stronice pomazane obrzydliwym, rozmazanym tuszem…

– Zrozum swojego ojca. – Mock czuł się nieswojo z powodu bliskości dziewczyny. – Młode damy powinny się spotykać z młodzieńcami w towarzystwie przyzwoitek. Nie powinny uczestniczyć w zgromadzeniach, na których bywają podpici, rozochoceni mężczyźni z plebsu.

Christel puściła ramię Mocka i rozglądała się w roztargnieniu.

– Proszę mnie poczęstować papierosem – zażądała. Mock podał jej papierośnicę i strzelił zapałką.

– Mężczyźni zawsze pocierają zapałkę o draskę w swoją stronę, wie pan? Pan też tak zrobił. Jest pan stuprocentowym mężczyzną.

– Każdy by się czuł jak stuprocentowy mężczyzna, gdyby szedł w pogodną noc przez park w towarzystwie młodej i pięknej damy. – Mock nagle zdał sobie sprawę, że znowu emabluje córkę swojego najlepszego przyjaciela. – Przepraszam, panno Rühtgard, nie chciałem tego powiedzieć. Pełnię teraz przy pani funkcję raczej Cerbera niż Romea.

– Ależ ta druga rola jest zdecydowanie milsza dla każdej kobiety – roześmiała się panna Rühtgard.

– Doprawdy? – zapytał Mock i błogosławił ciemności parku, które ukryły jego rumieniec. Poszukiwał gorączkowo jakiegoś trafnego kalamburu, dowcipnej riposty, lecz pamięć go zawiodła. Mijały minuty. Panna Rühtgard paliła niewprawnie papierosa i przyglądała mu się z uśmiechem, czekając na odpowiedź. Ogarnęła go złość na samego siebie i na tę dzierlatkę, która owija go sobie wokół palca. Najbardziej złościło go to, że odpowiada mu taka rola.

– Przestań, moja droga – podniósł nieznacznie głos, rezygnując z formy „panno Rühtgard”. – Nie jesteś kobietą. Jesteś jeszcze dzieckiem.

– Czyżby? – zapytała figlarnie. – Dzieckiem przestałam być w Hamburgu. Może chce pan wiedzieć, w jakich okolicznościach?

– Chcę wiedzieć coś innego – powiedział Mock wbrew sobie. – Czy znasz kolegów Alfreda Sorga, którzy w przebraniu oddają się do dyspozycji bogatym damom?

– Co to znaczy „do dyspozycji?” – zapytała panna Rühtgard. – Nie wiem, o czym pan mówi. Jestem jeszcze dzieckiem…

Mock przystanął i otarł pot z czoła. Odsunął się nieco od swojej towarzyszki. Zdawał sobie sprawę, że nadmiar papierosów nie poprawia woni jego oddechu. Ku jego irytacji Christel przysunęła się do niego, a jej oczy stały się wielkie i naiwne.

– Co to znaczy „do dyspozycji”? – ponowiła pytanie.

– Znasz czterech młodzieńców – Mock odsunął się od dziewczyny i przestał panować nad sobą – którzy przebierają się za marynarzy i dogadzają seksualnie bogatym damom? To koledzy twojego przyjaciela Alfreda Sorga. Może sam Alfred też się przebiera i je pieprzy? Czy przebiera się tak dla ciebie?

Mock ugryzł się w język. Było już za późno. Zapadła cisza. Znad stawu powiało chłodem. Gasły światła w restauracji „Park Południowy”. Służąca czekała na pierwszy blask różanopalcej, by wyjść z Bertem na spacer. Trupy wisiały na drzewach i podnosiły się z wody. Mock czuł się podle i nie patrzył w stronę panny Rühtgard.

– Jest pan taki jak mój ojciec. On ciągle się dopytuje, kto mnie ostatnio wychędożył. – Jej twarz była skamieniała z gniewu. – Zaraz mu powiem, że pana to też interesuje. Zrelacjonuję całą naszą rozmowę. Wtedy zrozumie, że ludzie nie przestają być kobietami i mężczyznami, choćby nosili na piersi szyld z napisem „ojciec” albo „córka”. Nawet pan, zwykle tak opanowany, dał się ponieść i napawał się słowem „dogodzić”. Wydawał mi się pan całkiem inny…

– Przepraszam. – Mock zapalił ostatniego papierosa. – Użyłem wobec pani niewłaściwych słów, panno Rühtgard. Proszę mi wybaczyć. Niech pani nie mówi o naszej rozmowie ojcu. To nadwerężyłoby naszą przyjaźń.

– Powinien pan dać ogłoszenie do „Schlesische Zeitung” – powiedziała w zamyśleniu Christel. – Brzmiałoby ono: „Pozbawiam ludzi złudzeń, Eberhard Mock”.

Mock usiadł na ławce i – aby się opanować – zaczął przywoływać w myśli pierwsze wersety Lukrecjuszowego poematu „De rerum natura”, z którego pisał niegdyś pracę proseminaryjną. Kiedy dotarł do sceny miłosnych uniesień Marsa i Wenus, ogarnęła go wściekłość. Nagle zdał sobie sprawę, że nie podziwiał Lukrecjuszowych heksametrów, lecz zastanawiał się, jak splątani siecią Wulkana kochankowie wykonywali ruchy frykcyjne.

– Mam się czuć winny, że obnażyłem przed tobą tę kreaturę Sorga? – powiedział syczącym ze zdenerwowania głosem. – Że ocaliłem cię przed lekarzem chorób wenerycznych? Nie musisz się martwić kiłą, co? Przecież jesteś w bliskim kontakcie z jednym z najwybitniejszych specjalistów od „kawalerskich chorób”! Mam mieć wyrzuty sumienia, że wykazałem, iż twój rycerz na białym koniu jest de facto alkowianym popychadłem?

– Jakie to charakterystyczne! – krzyknęła panna Rühtgard. – Rycerz na białym koniu! Jakie stereotypy! Nie rozumie pan, że nie wszystkie kobiety czekają na księcia z bajki, lecz na kogoś, kto je…

– Kto je porządnie wychędoży – uzupełnił Mock z wściekłością.

– Nie to miałam na myśli – zaprzeczyła cicho panna Rühtgard. – Chciałam powiedzieć: „kto je pokocha”. – Zgasiła papierosa o pień drzewa. – Fred jest miłym chłopcem, ale wiem, że to łajdak. Nie pozbawił mnie pan złudzeń co do niego, lecz co do siebie samego. Otworzyłam przed panem serce, a pan nie chciał mnie słuchać. Wygłosił pan piękną kwestię o przyzwoitkach. Nie chciał… Pan tylko mnie napomina i ostrzega. Jak prawdziwy policjant. Kiedy pan przestanie być policjantem? Po śmierci? Dobranoc, panie policjancie. Proszę mnie nie odprowadzać. Wolę towarzystwo topielców i wisielców. Bardziej niż pańskie.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, kwadrans na dziewiątą rano

Mock obudził się w celi aresztanckiej numer trzy. Przez zakratowane okienko wślizgiwało się światło poranka. Z dziedzińca Prezydium Policji dochodziły odgłosy zwykłej porannej krzątaniny. Zarżał koń, o bruk trzasnęło jakieś szkło, ktoś przeciwko komuś wezwał sto tysięcy piorunów. Mock z wysiłkiem usiadł na pryczy i przetarł oczy. Chciało mu się pić. Ku swojej radości dostrzegł dzban stojący na stołku obok pryczy. Dochodził z niego intensywny zapach mięty. Drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik Achim Buhrack. W dłoni dzierżył ręcznik i brzytwę.

– Jesteście nieocenieni, Buhrack – powiedział Mock. – O wszystkim pamiętacie. I o brzytwie, i o obudzeniu mnie na czas, a nawet o mięcie…