Mock wyłączył zmysł słuchu. Gdyby tego nie uczynił, wszedłby na podium i wymierzył młodemu człowiekowi, którego zapał do walki był równie autentyczny jak jego Krzyż Bałtycki, siarczysty policzek. Znał dobrze mówcę, wiedział, że całą wojnę przepracował jako dzielny informator policji politycznej, zażarcie ścigającej każdy przejaw defetyzmu i upadku morale wśród cywilów. Kiedy Mock iskał wszy w okopach, kiedy wraz z Corneliusem Rühtgardem wystawiali tyłki na lodowaty podmuch północnego wiatru i srali na rozkaz kapitana Mantzelmanna, kiedy wypompowywali z głów Kałmuków fontanny krwi, kiedy patrzyli w melancholijne oczy umierających rosyjskich jeńców, kiedy wyciągali z zainfekowanych ran tłuste larwy, wtedy ów mówca, Alfred Sorg, chodził po knajpach i dzielnie słuchał rozgoryczonych ludzi, ochoczo łapał za kołnierz bluźniących przeciwko cesarzowi wyrostków i prowadził ich na najbliższy komisariat, mężnie szantażował młode żony, które złorzeczyły Rzeszy; wtedy Sorg odważnie stawiał tym tęskniącym za swoimi mężami kobietom wybór: albo więzienie, albo chwila zapomnienia o wszystkim – a przede wszystkim o swej wierności wobec męża.

Ktoś trącił Mocka w łokieć i wręczył mu stos ulotek, mówiąc „podaj dalej”. Mock przyjrzał się im. Zachęcały do wstąpienia do Garde – Kavallerie – Schutzen – Division. Na jednej z nich członek freikorpsu wskazywał palcem urocze miasteczko, nad którym rozpościerał skrzydła wyliniały biały polski orzeł z ohydnymi szponami i wstrętnym rozwartym dziobem. Inny freikorpser zamierzał się bagnetem na tę bestię. Pod rysunkiem był cytat z Ernsta von Salomona: „Niemiecki kraj płonął w skołatanych umysłach. Niemcy zawsze byli tam, gdzie walczono, gdzie uzbrojone ręce sięgały po niemiecką własność, niemiecki kraj promieniował tam, gdzie walczący w jego obronie przelewali ostatnią krew”.

Ciekawe, czy niemiecki kraj był w okopach pod Dyneburgiem – myślał Mock – ciekawe, czy von Salomon, pisząc o ostatniej krwi, widział moich towarzyszy broni, którzy umierali na dyfteryt, a z ich nogawek wypływała krwista biegunka. Policjant spojrzał na drugą ulotkę, na której widniał prezydent amerykański wydmuchujący bańki mydlane. Jedna z nich opatrzona była napisem: „Mrzonki prezydenta Wilsona”.

– Czyń to, co musisz! – grzmiał z podium agent policyjny Alfred Sorg. – Zwyciężaj albo umieraj i Bogu pozostaw ostateczną decyzję!

Mock starał się nie słuchać i z niedowierzaniem przyglądał się pięciostrzałowym karabinom mauzer 98 ostentacyjnie opartym o stoły. Przypomniał sobie, jak pewien zwiadowca pod Dyneburgiem doniósł dowódcy pułku von Thiedemu o zebraniu rosyjskich szpiegów w żydowskiej karczmie. Mock wraz ze swoim plutonem zwiadowczym otworzyli drzwi do lokalu. Buchnął hałas. Dowódca plutonu, kapral Heinze, kazał strzelać. Mock naciskał spust mauzera 98, który zionął gęstym ogniem. Zapadła martwa cisza. Opadł dym. Komuniści albo byli płci żeńskiej, albo mieli najwyżej dziesięć lat. Kapral Heinze śmiał się później do rozpuku, śmiał się również wtedy, gdy bagnet wwiercał mu się w trzewia. Któryś z ludzi z jego plutonu, pacyfikującego kwaterę rzekomych szpiegów, stracił szacunek do swojego führera. Kiedy Heinzego znaleziono z rozoranym brzuchem leżącego w błocie obok własnej kwatery, Mock, jako policjant w cywilu, dostał zadanie poprowadzenia śledztwa. Sprawcy nie znaleziono. Mock był dość opieszały. Po miesiącu został przez dowódcę pułku von Thiedego zdegradowany za nieumiejętne prowadzenie dochodzenia. Ponieważ Mock odniósł lekkie rany, von Thiede odesłał go do Królewca, mając nadzieję, że ten buntowniczo nastawiony policjant już nie wróci do jego pułku. Tam Mock wypadł z okna, a potem, jako rekonwalescent, trafił wraz z sanitariuszem Corneliusem Rühtgardem rzeczywiście gdzie indziej – do kapitana Mantzelmanna, miłośnika zimnej higieny Północy.

Mówca usiadł przy pierwszym stole obok młodej dziewczyny, której widok wprawił Mocka w drżenie. Znał ją doskonale – to jej poświęcone były wojenne opowieści jego przyjaciela Rühtgarda. Zagryzł wargi i stłumił w sobie ponowną chęć spoliczkowania Alfreda Sorga. Dziewczyna, wpatrzona w ognistego mówcę, biła brawo równie entuzjastycznie jak wszyscy w piwiarni „Pod Trzema Koronami” – wszyscy oprócz dwóch policjantów z wydziału III b, którzy w poszukiwaniu fałszywych marynarzy wpadli w gniazdo freikorpsu. Mock nie okazywał entuzjazmu, ponieważ ogarnęły go niewesołe myśli, Smolorz nie bił brawa, gdyż miał unieruchomione ramię. Obejmował je obiema rękami człowiek z bokobrodami kamerdynera i szeptał mu coś na ucho. Smolorz go poznał i uważnie wysłuchał.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina pierwsza w nocy

Po zebraniu freikorpsu z piwiarni wytaczali się goście, którzy byli napompowani w równym stopniu patriotyzmem i piwem. Jeden z nich pił niewiele, ponieważ tej nocy miał plany, których realizacji przeszkodziłaby zbyt duża ilość alkoholu. Alfred Sorg obejmował smukłą kibić towarzyszącej mu dziewczyny i czuł, że demon w jego spodniach zaczyna się kapryśnie domagać ofiary. Sorg pomyślał o swych kieszeniach, w których nie było nic, czym można by opłacić pokój na godziny, oraz o swej nędznej izdebce, w której za chwilę będą chrapać dwaj członkowie ukrywającej się w Bawarii tak zwanej brygady Erhardta.

Rozejrzał się po ulicy i dostrzegł między domami ciemną szczelinę prowadzącą na podwórze. Ta ciemna wilgotna szpara wzbudziła u niego ciąg asocjacyj, które go znów podnieciły. Przystanął, objął dziewczynę i wycisnął na jej ustach piwny pocałunek. Rozchyliła wargi i nogi. Sorg wsunął jednocześnie język do jej ust i kolano pomiędzy uda. Uniósł ją i po chwili skryli się obydwoje w wąskiej szczelinie pomiędzy domami. Sorga nie zdziwił wilgotny powiew podwórza, zdumiała natomiast ostra woń czosnku, którą poczuł.

Sekundę później oprócz wrażeń olfaktorycznych odebrał wrażenia czuciowe i dźwiękowe. W jego uchu rozdzwoniły się kuranty, a małżowina zaczęła puchnąć od silnego ciosu. Sorg został wypchnięty ze szczeliny i znalazł się na podwórzu, na tyłach trafiki Franza Krziwaniego, przed gniewnym obliczem. Nie było mu ono całkiem nieznane.

Stał przed krępym, dobrze zbudowanym mężczyzną, którego wzrost stanowił pośrednie ogniwo między niskim człowieczkiem o lisiej twarzy i wysokim drągalem, który ochładzał swą ozdobioną rudymi wąsami twarz ruchami melonika. Ze szczeliny wyszedł olbrzym, przytrzymując szarpiącą się dziewczynę.

– Spokojnie z nią, Zupitza – powiedział krępy. – Zaprowadź panią do auta i staraj się odwracać od niej swój oddech.

– Ty gnoju, ty Żydzie! Co z nią chcesz zrobić? – Sorg postanowił pokazać wszystkim, że jest prawdziwym mężczyzną, i rzucił się na Zupitzę. – Zostaw ją, bo cię…

Zupitza nawet nie zainteresował się agresorem. Sorg runął na ziemię, potykając się o nogę mężczyzny o lisiej twarzy. Chciał wstać, lecz otrzymał mocny cios w drugie ucho. Zupitza zniknął wraz z dziewczyną. Sorg upadł na klepisko podwórza i przez chwilę zastanawiał się nad różnicą pomiędzy oboma ciosami. Już wiedział. Drugi był zadany butem i wymierzony przez kogoś innego. Usiadł na bruku i wpatrywał się w krępego mężczyznę, który wycierał chustką do nosa czubek swojego lśniącego trzewika. Sorg znał skądś posiadacza eleganckich butów, ale nie wiedział skąd.

– Posłuchaj mnie, bohaterze wojenny. – Chrypa jego oprawcy również wydała mu się znajoma. – Teraz mi coś powiesz. Przekażesz kilka informacyj. Zapłacę ci za nie.

– Dobrze – powiedział szybko Sorg.

Przypomniał sobie swojego rozmówcę. Rok 1914. Początek wojny. Szantażował pewną mężatkę, która nie mogła objąć tępym umysłem wydarzeń historycznych, a dopiero co wypowiedziana wojna kojarzyła jej się jedynie z brakiem w domu jej zmobilizowanego męża. Sorg obiecał, że nie wspomni nikomu o jej antypaństwowych wypowiedziach, jeśli obdarzy go tym, w co ją natura hojnie wyposażyła. Niewiasta zgodziła się i tego samego dnia poszła do komisji obyczajowej wrocławskiej policji na skargę. Tam znalazła pełne zrozumienie. Nazajutrz o umówionej godzinie Sorg usłyszał pukanie do drzwi. Podbiegł do nich z przygotowanym do przyjęcia ofiary demonem, otworzył je i zobaczył kilku na czarno ubranych mężczyzn. Jeden z nich, krępy brunet, zaatakował go z taką furią, że Sorg omal nie postradał życia pod lśniącymi, wypastowanymi butami.