– Nie śmiałem przerywać tej chwili kontemplacji, kiedy podziwiała pani to żywe srebro, małą baronównę…

– Nie usłyszałeś mojego pytania, Frederic? – powiedziała jeszcze łagodniej baronowa.

– Telefon do pani baronowej – oznajmił Friedrich. – Dzwoni ten człowiek, który wręczył wielmożnej pani dziwną wizytówkę kilka minut temu.

– Powinieneś darować sobie słówko „dziwną”, drogi Frederic – zasyczała baronowa. – Nie jesteś tutaj od wygłaszania komentarzy.

– Tak jest, wielmożna pani – Friedrich ukłonił się, a jego oczy wyrażały już nieco mniejszą gotowość oddania życia za swą chlebodawczynię. – Co mam powiedzieć telefonującemu panu?

– Porozmawiam z nim. – Przeprosiła na chwilę towarzyszki konwersacji i popłynęła przez ogród, rozdając dokoła uśmiechy. Najserdeczniejszym obdarzyła męża, barona Rüdigera II von Bockenheim und Bielau.

Wchodząc po schodach na górę willi, spojrzała jeszcze raz na wizytówkę z napisem „Verte!”. Na odwrocie widniały słowa: „W sprawie dorożkarzy i furmanów”. Pani baronowa przestała się uśmiechać. Weszła do swojego buduaru i podniosła słuchawkę.

– Nie przedstawię się – usłyszała męski zachrypnięty głos. – Będę pani zadawać pytania, a pani odpowie zgodnie z prawdą. W przeciwnym razie pan baron pozna sekretne życie swojej żony… Dlaczego pani milczy?

– Bo nie zadałeś mi żadnego pytania. – Baronowa wyjęła papierosa z kryształowej papierośnicy i zapaliła go.

– Proszę mi podać adresy mężczyzn, którzy towarzyszą pani po wizytach w hotelu „Król Węgierski”. Są przebrani – jeden za furmana, inny za dorożkarza. Mnie interesują tylko ci, którzy są przebrani za marynarzy.

– Lubisz marynarzy, co? – Baronowa roześmiała się cicho i perliście. – Chcesz, by cię wyruchali, co? – Podniecały ją wulgaryzmy. Chciała usłyszeć przekleństwa z zachrypniętego od tytoniu gardła swojego rozmówcy. Lubiła przekleństwa i zapach taniego tytoniu.

– Wiesz coś o tym, co? Odpowiesz mi, stara szmato, czy mam się połączyć z panem baronem? – w głosie mężczyzny pobrzmiewała nowa nuta.

– Już jesteś połączony – odpowiedziała baronowa. – Odezwij się, kochanie, do tego nędznego szantażysty!

– Tu baron Rüdiger II von Bockenheim und Bielau – w słuchawce rozległ się niski głos. – Nie próbujcie szantażować mojej małżonki, mój dobry człowieku. To niskie i podłe.

Baron Rüdiger II von Bockenheim und Bielau odłożył słuchawkę i wyszedł ze swojego gabinetu. Po drodze spotkał żonę i pocałował ją w czoło.

– Pożegnajmy gości, mój kochany poranku – powiedział.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina jedenasta wieczorem

Baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau siedziała w buduarze przy sekretarzyku i pisała list-przestrogę do swej przyjaciółki i bywalczyni „Króla Węgierskiego”, Laury von Scheitler, której szlachecki tytuł i herb był pierwszej świeżości – podobnie jak jej własny. Po napisaniu krótkiego listu spryskała jego rewers perfumami i włożyła do koperty. Następnie targnęła za dzwonek i – wcierając w alabastrową skórę twarzy krem, kupiony wczoraj w „Domu Piękności” Hoppego za astronomiczną sumę trzystu marek – usiadła przed lustrem toaletki. Czekała na kamerdynera Friedricha. Usłyszała pukanie do drzwi.

– Entre! – zawołała i wcierała dalej krem w pełny dekolt.

Spojrzała w lustro i zobaczyła dwie dłonie na swojej delikatnej skórze. Jedną z nich, szorstką i sękatą, poczuła na ustach, druga szarpnęła ją za włosy. Baronowa doznała rozdzierającego bólu skóry głowy i wylądowała na szezlongu. Usiadł na niej okrakiem rudowłosy mężczyzna. Kolanami przycisnął do sofy jej ramiona, jedną dłonią ponownie zakrył usta, a drugą wymierzył mocny policzek.

– Będziesz cicho? Czy jeszcze raz?

Baronowa von Bockenheim und Bielau usiłowała kiwnąć głową. Rudowłosy dobrze zrozumiał jej ruch.

– Adres tych marynarzy – usłyszała baronowa i zdała sobie sprawę, że nie z tym mężczyzną rozmawiała przez telefon. – Dziwek męskich przebranych za marynarzy. Ale już!

– Alfred Sorg – powiedziała cicho. – Tak się nazywa mój marynarz, dam ci jego numer telefonu. On sprowadza również innych mężczyzn.

Rudowłosy sapnął i z widocznym żalem zszedł z baronowej. Wstała, napisała na kartce numer telefonu i spryskała jej rewers perfumami. Napastnik wyrwał kartkę. Otworzył okno i wyskoczył na trawnik. Baronowa obserwowała go, jak wspina się na ogrodzenie. Usłyszała warkot silnika i pisk opon. Pociągnęła jeszcze raz za szkarłatną szarfę i usiadła przed lustrem. Nałożyła na dłonie grubą warstwę kremu.

– Wiem, że ty go wpuściłeś, Frederic – powiedziała łagodnie, kiedy pojawił się koło niej kamerdyner. – Od jutra nie chcę cię widzieć w moim domu.

– Nie wiem, o czym wielmożna pani baronowa raczy mówić – głos Friedricha był pełen powagi i zatroskania.

Baronowa odwróciła się do swego służącego i zajrzała mu głęboko w oczy.

– Tylko w jeden sposób możesz uratować swoją posadę, Frederic – zwróciła twarz do lustra i westchnęła. – Daję ci ostatnią szansę.

Mijały sekundy i minuty. Baronowa rozczesywała włosy, a Friedrich stał wyprężony jak struna.

– Słucham jaśnie wielmożną panią – jego głos wyrażał teraz niepokój.

– Stracisz posadę – spojrzała z zadowoleniem na swe odbicie i podarła list do baronowej von Scheitler – jeśli do rana nie sprowadzisz mi tego rudego potwora.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, północ

W piwiarni „Pod Trzema Koronami” przy Kupferschmiedestrasse nr 5-6 unosiła się ciężka woń będąca mieszaniną tytoniowego dymu, smażonego smalcu, przypalonej cebuli i ludzkiego potu. Woń ta wzbijała się pod łukowate sklepienie lokalu i zasnuwała mgłą pseudoromańskie okna, które wychodziły na podwórze domu „Pod Błękitnym Orłem”. Ciężkiej atmosfery piwiarni nie poprawiały nieliczne podmuchy chłodnego powietrza nocy, kiedy otwierały się drzwi wpuszczające nowych klientów. W piwiarni ruch odbywał się tylko w jedną stronę. Nikt z niej teraz nie wychodził. Gdyby ktoś wyszedł, byłby przez innych uznany za zdrajcę. W piwiarni „Pod Trzema Koronami” odbywało się zebranie wrocławskiego oddziału freikorpsu.

Mock i Smolorz stanęli na końcu sali i przyzwyczajali oczy do gryzącej mgły. Przy ciężkich stołach siedzieli ociężali od piwa mężczyźni. Stukali kuflami o dębowe, mokre od piany blaty, pstrykali palcami na obera i uciszali się wzajemnie. Mieli różne nakrycia głowy, które dla wprawnego policyjnego oka równie precyzyjnie charakteryzowały stan społeczny swych właścicieli, jak odznaczenia wojskowe. Przy stołach siedzieli zatem robotnicy w płóciennych czapkach z lakierowanymi daszkami lub w ceratowych cyklistówkach. Ich klasę społeczną podkreślały dodatkowo pozbawione kołnierzyków koszule z podwiniętymi rękawami. Nieco z boku trzymali się drobni kupcy, restauratorzy i urzędnicy. Z kolei ich znakiem rozpoznawczym były meloniki, a dodatkowym atrybutem sztywne kołnierzyki, z których wiele już domagało się wizyty w pralni. Ci pili mniej i nie stukali kuflami, lecz za to wypuszczali ze swych cygar i fajek największe bomby dymu. Trzecią, najliczniejszą grupę stanowili młodzi ludzie noszący na głowach hełmy i – doskonale znane Mockowi – okrągłe polowe czapki bez daszka, zwane Einheitsfeldmutzen.

Na tych ostatnich asystent kryminalny zwracał baczną uwagę. Jego uważny wzrok przebijał dymną zasłonę i taksował ich szare mundury, do których tu i ówdzie przyszpilone były medale. Właśnie posiadacz jednego z nich, młody i przystojny człowiek, wyszedł na podest, na którym w czasie wolnym od zebrań freikorpsu kilku muzykantów umilało gościom piwiarni pochłanianie kotletów mielonych będących specjalnością lokalu. Teraz na podium znalazł się posiadacz medalu, przypominającego Mockowi tak zwany Krzyż Bałtycki, który on sam otrzymał za walki w Kurlandii.

– Kamraci! Współtowarzysze walki! – wydzierał się kawaler Krzyża Bałtyckiego. – Nie możemy dopuścić, by komuniści zatruwali nasz naród. Aby nasz dumny ród germański był zhańbiony przez bolszewickich Azjatów i ich sługusów!