– Odwiedzę cię, Kathe, w celi – powiedział. – Wszystko będzie dobrze.

Mundurowi bez najmniejszych problemów wsadzili Kitty do aresztanckiego furgonu. Jeden z nich wszedł za nią pod plandekę, drugi zajął miejsce na koźle i zaciął konia batem.

– Panie komisarzu – Mock ścierał dużym liściem ślinę z rękawa – możemy na mordercę zastawić pułapkę. Przecież on musi mnie śledzić. Skąd by wiedział, kogo ma zabić? Wystarczy, że kogoś przesłucham, a potem tego kogoś weźmiemy pod lupę. Na przykład Kitty. Wypuśćmy ją na wolność. Nie spuścimy jej z oka dzień i noc i w końcu dorwiemy tego bydlaka. A poza tym… ja chcę pracować u pana. Nie muszę oczywiście prowadzić tej sprawy, mogę inną…

– Nie jestem jarmarcznym kaznodzieją. Nie mówię dwa razy. – Mühlhaus złożył na czworo notatkę Smolorza. – Poza tym my teraz nie mamy żadnej innej sprawy poza „sprawą czterech marynarzy”. Cała policja w mieście ma „sprawę czterech marynarzy”, a właściwie „sześciu marynarzy”, licząc Ollenborga i Wohsedta. Kapitan portu Wohsedt miał również honorowy tytuł kontradmirała. Do widzenia panom.

Mühlhaus ruszył do opla parkującego pod hotelem. Wsiadł do środka, a za nim wtoczył się obarczony statywem fotograf Ehlers. Ludzie doktora Lasariusa wrzucali nosze ze zwłokami na swój wóz. W horchu zawarczał silnik i strzelił obłokiem spalin z rury wydechowej. Auto ruszyło, ale nie zajechało daleko. Zatrzymało się przy Mocku i Smolorzu.

– Niech pan mi tylko wytłumaczy jedno – z okienka wychyliła się broda Mühlhausa – dlaczego na ciele Wohsedta nie ma śladu tortur, a w liście do pana napisał on, że… chyba tak się wyraził, „człowiek w kapturze kata torturował mnie”?

– Może mu chodziło o tortury psychiczne – na twarzy Mocka pojawiły się zmarszczki, które bezlitośnie odsłaniało żółte słońce. – Wohsedt nie był człowiekiem trudnym do złamania…

– Jest pan tego pewien?

– Oczywiście. Wystarczył jeden termin medyczny, a natychmiast zgodził się na współpracę ze mną. Prawie posikał się ze strachu.

– Jaki to był termin?

– „Gruźlica skóry po ugryzieniu gruźlika” – powiedział Mock i w tym momencie zbladł. Smolorz wiedział dlaczego. Była jeszcze jedna osoba, którą Mock skazał na śmierć, ponieważ ją przesłuchiwał w „sprawie czterech marynarzy”.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, wpół do ósmej rano

W ostatnim z wewnętrznych podwórek przy Reuscherstrasse mieściła się fabryka cygar Thiemann & Co. Ponieważ pracowała pełną parą do godzin nocnych, wydzielała smrodliwe opary i burzyła terkotem maszyn popołudniowy spokój mieszkańców oficyn, ci nie ustawali w swych skargach, protestach, a nawet manifestacjach i próbach blokady zakładu. W tej sytuacji właściciele kamienic, potomkowie Niepolda, wpłynęli na dyrekcję fabryki, by swój zakład otwierała godzinę później, a zamykała godzinę wcześniej. Pracująca tu od dwudziestu lat, jeszcze za czasów starszego pana Thiemanna, Hildegarda Wilck nie mogła się przyzwyczaić do nowej organizacji pracy i łomot jej drewniaków było słychać wśród wewnętrznych podwórek niezmiennie już przed siódmą rano. I dziś – jak co dzień – pięćdziesięcioletnia panna Wilck stała przed zamkniętą pralnią i gawędziła z dozorczynią, panią Annemarie Zesche. Ich niekończące się rozmowy były obiektem żartobliwej krytyki ze strony mieszkającego na parterze stolarza Siegfrieda Franzkowiaka, który nie mógł się nadziwić elokwencji obu niewiast. „Jak te baby potrafią długo gadać o niczym”, mawiał do siebie.

Dzisiaj stolarz Franzkowiak nie był w nastroju do żartów. Przez pół nocy nie mógł spać, ponieważ mieszkająca nad nim mała Charlotte Voigten płakała. Płaczowi dziecka towarzyszyło wycie psa. Franzkowiak pukał kilkakrotnie w nocy do drzwi jednopokojowego mieszkania, które matka Charlotte, Johanna, zajmowała od dwóch miesięcy wraz ze swoją córką i psem. Matki nie było, co nie dziwiło stolarza, gdyż cała kamienica wiedziała, że nocne miasto było naturalnym miejscem jej pracy. Zawsze jednak ktoś z dobrych ludzi zajmował się dzieckiem – nierzadko była to żona Franzkowiaka – a nadzwyczaj ufna dziewczynka dawała się zawsze ukoić swoim opiekunom. W końcu koło czwartej nad ranem dziecko usnęło. W mieszkaniu zapanowała cisza, a Franzkowiak z radością złożył utrudzoną głowę obok swej ślubnej. Nic dziwnego, że rozzłościł się nie na żarty, kiedy teraz, po kilku godzinach snu, usłyszał jazgot obu kobiet.

– Niech no pani powie, pani Zesche, w jakich to czasach żyjemy. Dziecko śpi za parawanem, a matka z obcym chłopem…

– Musi z czegoś żyć, droga panno Wilck. Pani pierze, a ona żyje z chłopów…

– Te chłopy to zwirze jakieś, pani Zesche, one by tylko chędożyły…

– A wy byście tylko gadały! – wrzasnął stolarz Franzkowiak, wychylając się z okna swego mieszkania. – Pospać, cholery, człowiekowi nie dadzą!

– A ten to co! – Hildegarda Wilck miała o mężczyznach wyrobione zdanie. – Widziałam, jak do niej chodzi! To zwirz jakiś! Nie lepszy od innych!

– A ty pilnuj swojej dupy, a nie czyjejś! – Pani Franzkowiak wychyliła się również z okna, idąc w sukurs swojemu mężowi. – Obydwoje pomagamy tej biednej kobicie! Trza być człowiekiem, nie bydlakiem!

Krzyki na podwórzu obudziły najwidoczniej dziecko, bo nagle rozległ się płacz małej Charlotte, a potem brzęk otwieranego okna. Nad parapetem pojawiła się główka dziewczynki, która wołała coś, szlochając, ale zostało to wytłumione przez wycie psa. Na podwórku gromadzili się ludzie. Charlotte przysunęła do okna krzesło i stanęła na nim. Na jej okrągłej buzi łzy wyżłobiły brudne koleiny. Koszulka nocna była żółta od moczu.

Od strony ulicy rozległ się warkot automobilu. Duży horch wjechał na ostatnie podwórko. Kierowca, ciężko zbudowany brunet, ścisnął trąbkę klaksonu i wyskoczył z auta. Przeraźliwy dźwięk wypełnił studnię podwórka – teraz za sprawą pasażera auta, rudowłosego wąsacza. Ucichło dziecko, ucichli ludzie, ucichł nawet pies. Dwaj mężczyźni wbiegli do bramy. W tej ciszy słychać było wyraźnie głos pani Wilck:

– Widzi pani, pani Zesche? To jeden z jej gachów. Widzi pani, jaką ma mordę od wódy?

W kamienicy rozległ się huk rozwalanych drzwi, szmer sypiącego się tynku, strachliwy pisk psa. Do parapetu podbiegł ów brunet i wziął dziecko na ręce. Charlotte spojrzała na niego ze strachem i próbowała się odpychać sztywnymi rączkami. W jej płaczu obdarzony dobrym słuchem Siegfried Franzkowiak dosłyszał westchnienia ulgi. Usłyszał również komentarz pani Zesche:

– Widzi pani, droga panno Wilck, jak się dziecko uspokoiło? To pewnie ojciec małej. Widzi pani, jaki podobny? I nawet łzy mu się leją po gębie.

– Jej ojciec zginął na wojnie, cholero jedna! – ryknął stolarz Franzkowiak.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina czwarta po południu

Mock obudził się w celi aresztanckiej numer trzy w Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49. Czuł się ciężki i zmęczony. Zamknął oczy i próbował sobie przypomnieć sen. Udało mu się to bez większego trudu. Sen był zamglony, nierealny i melancholijny. Łąka, las i murawa poprzecinana strumieniami wody. Była tam też jakaś postać: piękna, rudowłosa, o łagodnych oczach i suchych, miękkich dłoniach. Mock sięgnął po dzbanek niesłodzonej mięty, którą przygotował mu strażnik, Achim Buhrack. Łyknął i z radością stwierdził, że napój ten nie jest mu potrzebny. Kac ulotnił się – i tu Mock poczuł przypływ krwi do głowy – wraz z porannymi przeżyciami. Przypomniał sobie kroplę krwi, która z głowy Wohsedta spłynęła mu na policzek, kiedy kucał nad stawem w Parku Południowym, zapamiętał słowa komisarza Mühlhausa: „Już pan wie, dlaczego odsuwam pana od śledztwa? Kogo pan jeszcze przesłuchiwał, Mock? Kogo pan zatruł? Kto jeszcze zginie w tym mieście?”, pamiętał dobrze rozpacz dziewczynki, która najpierw go odpychała, a potem się do niego przytuliła, przeżywał po raz kolejny scenę przesłuchania mieszkańców ciemnych wewnętrznych podwórek przy Reuscherstrasse, „nikt nic nie wie, ona często wychodziła w nocy, ale zawsze wracała, wczoraj też wróciła koło czwartej”, pamiętał, jak Smolorz wyrywał mu siłą przestraszone dziecko i mówił: „Złapiemy go, z Mühlhausem czy bez, ale go złapiemy, teraz jest za wcześnie, zrobimy to po południu”. Ostatnie sceny, jakie sobie odtworzył, były wykrzywione i niejasne – Smolorz wpycha go do samochodu i mówi: „Nie spał pan całą noc, niech pan się prześpi, małą zajmie się stolarz”, dzban mięty i cela aresztancka numer trzy.