– Posłuchaj, Kathe – zwrócił się do niej jej właściwym imieniem. – Dawno tu u was nie byłem. Nie wiedziałem, że bywają tu pedały. Nie wiedziałem nic o przebraniach… Kto to wymyślił? Wasz nowy szef?

– Tak, pan Nagel.

– A August też się przebiera dla klientów?

– Rzadko – Kathe uśmiechnęła się złośliwie. – Ale niektórzy sobie tego życzą.

– A za kogo się przebiera August?

– Za gladiatora, robotnika – zamyśliła się. – A bo ja wiem, za kogo jeszcze… Najczęściej za gladiatora… Kiedyś jeden pijany klient wrzeszczał – i tu Kitty wykrzyknęła, udając pijacki bełkot: – „Chcę gladiatora!”

Mock wierzył w podpowiedzi intuicji i w tak ostatnio modny w awangardowej sztuce automatyzm myślowy, doceniał ciągi skojarzeń, choćby były najdziwniejsze, wierzył w profetyczną wartość sekwencji obrazów. Nie uważał manifestów Duchampa za nieprawdziwe i zdegenerowane. Wierzył w przeczucia i przesądy policyjne. Wiedział, że również teraz intuicja podsunęła mu to pytanie o przebieranki Augusta. Zamknął oczy i starał się wywołać u siebie jakieś asocjacje. Nic. Pragnienie. Kac. Zmęczenie. Nieprzespana noc. Kitty, udając pijaną, krzyknęła: „Chcę gladiatora!” Dama w separe wrzeszczała zdeformowanym przez alkohol głosem: „Chcę furmana. Teraz! Już!” Mock usłyszał dźwięki fokstrota. Tak to działo się kilka dni temu, kiedy ociężały od dżinu obejmował szczupłą kibić fordanserki. To było w „Królu Węgierskim”. To tam młody kelner, pomagając nieść Rühtgarda, wyjaśniał Mockowi: „Nasz dyrektor, pan Bilkowsky, nie pozwala wynajmować fiakrów. Ich konie zanieczyszczają chodnik przed lokalem”. Dama wołała: „Chcę furmana!” Wtedy kelner odpowiedział… Co odpowiedział? Tak, odpowiedział: „Już, w tej chwili służę szanownej pani”.

– Powiedz mi, Kathe – Mock wiedział, już czuł trop, którego się uchwyci – czy August przebiera się za furmana? A może za marynarza?

Kitty pokręciła przecząco głową i ze zdziwieniem obserwowała, jak Mock – mimo jej negatywnej odpowiedzi – uśmiecha się radośnie i wybiega z pokoju, omal nie rozbijając wysokiego przysypanego pudrem lustra.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina szósta rano

Mock zderzył się z Mühlhausem w drzwiach hotelu. Nowy szef komisji morderstw miażdżył zębami ustnik fajki i okręcał wokół palców szpakowatą brodę. Chwycił Mocka pod ramię i poprowadził bardzo wolno w stronę miejsca znalezienia zwłok. Rozśpiewane ptaki zapowiadały gorący wrześniowy dzień. Nad platanami pojawiło się żółte koło słońca.

– Pospacerujemy trochę, Mock. Lubi pan poranne spacery po parku?

– Tylko wtedy, kiedy na drzewach nie wiszą trupy.

– Widzę, że jest pan w dobrym humorze, Mock. W wisielczym humorze. – Mühlhaus wyjął z ust fajkę i strzyknął w krzaki brązową śliną. – Niech pan mi powie, czy mamy do czynienia z mordercą seryjnym?

– Nie znam się na teorii kryminalistyki i nie wiem, czy taka w ogóle istnieje i jak definiuje morderstwa seryjne…

– A tak na pana gust…

– Sądzę, że tak.

– Ofiary morderstw seryjnych mają coś ze sobą wspólnego. Po pierwsze, morderca zostawia je w takich miejscach, gdzie na pewno zostaną odkryte. Trupy marynarzy na jazie, trup wiszący na drzewie w ulubionym miejscu spacerów… A po drugie, co mają wspólnego ofiary „wroga Mocka”, jak się powszechnie nazywa tego zbrodniarza?

– Gdzie „powszechnie”?

– Na razie u nas, w Prezydium Policji… Niedługo we wrocławskich gazetach i w całych Niemczech. Mimo tajności działań prędzej czy później nastąpi przeciek do prasy. Nie każdego możemy trzymać w szachu jak tę służącą w parku i jej ukochanego. Stanie się pan sławny…

– Jakie zadał mi pan pytanie? – Mock chciał uczynić z Mühlhausem to, co wcześniej z Augustem, i pójść, pobiec, polecieć tam, gdzie stręczyciele oferują męskie prostytutki poprzebierane w marynarski strój. Zamiast tego musiał dreptać koło Mühlhausa i wąchać gryzącą i podwędzaną woń tytoniu Badia. Czuł, że swędzą go palce i plecy. Wiedział, że nie pomoże tu żadne drapanie. Uczucie to przenikało go dość często i nigdy nie mógł znaleźć dla niego właściwego słowa. Teraz przypomniał sobie fragment Liwiusza, w którym występował łaciński przymiotnik, który doskonałe oddawał obecny stan jego ducha – impofens (oszalały z niemocy).

– Zadałem panu pytanie, co mają wspólnego ze sobą ofiary „wroga Mocka”?

– Ta osobliwa nazwa zbrodniarza jest już odpowiedzią. Po co pan pyta o to, co już dawno wiemy?

– Mógłbym odpowiedzieć panu ostro: „to ja tu zadaję pytania, Mock”, ale tego nie zrobię. Zabawię się w Sokratesa, a pan sam dojdzie do prawdy…

– Nie mam czasu… – powiedział Mock, odszedł gwałtownie od Mühlhausa i ruszył zdecydowanie wzdłuż stawu.

– Stać! – krzyknął Mühlhaus. – To rozkaz! – Mock zatrzymał się, skręcił w stronę stawu, uklęknął na trawie nad samym brzegiem i zaczerpnął wody w dłonie. – Nie macie czasu, co? No to od dzisiaj macie dużo czasu. W komisji obyczajowej nie ma tyle roboty. Nie pracujecie już u mnie. Wracacie do Ilssheimera.

– Dlaczego? – Po twarzy Mocka spływały strużki wody. Widział przez niezmrużone kreski oczu Mühlhausa. Wyobraził sobie swoją przyszłość w komisji obyczajowej. Oto biseksualista Ilssheimer zwalnia z pracy swojego demaskatora, a jako argument podaje niedopatrzenie obowiązków z powodu pijaństwa.

– Zatrudniłem pana z dwóch powodów. Po pierwsze, morderca chce czegoś od pana. Myślałem, że pan wie, czego on chce, i wtedy pan ruszy za nim jak wściekły pies, mszczący się za śmierć niewinnych ludzi…

– Wściekły pies zemsty. – Mock ocierał z policzków krople wody. – Zna pan poezje Auweilera?

– Tymczasem pan nie wie, o co chodzi mordercy. Psychologiczny seans z doktorem Kazniczem nie przyniósł żadnych postępów w śledztwie…

– I dlatego pan mnie zwalnia? – Mock obserwował strzelające w niebo słupy magnezji w oddalonym o kilkadziesiąt metrów miejscu znalezienia zwłok. Odszedł stamtąd Smolorz i niosąc notatki z przesłuchania niespełnionych kochanków, ruszył w stronę Mocka i Mühlhausa. – Wściekły pies zemsty okazał się już bezużyteczny, co?

– Nie dlatego, Mock. – Mühlhaus znów go wziął pod ramię. – Nie dlatego. Nie odpowiedział mi pan na pytanie. Nie będę się bawił w Sokratesa, a pan nie będzie moim Alkibiadesem…

– Tak, zwłaszcza że ten ostatni dość kiepsko skończył…

– Po drugie, co łączy ofiary? Nienawiść mordercy do Mocka. To łączy wszystkie sześć ofiar. Co łączy dwie ostatnie ofiary? – Mühlhaus podniósł głos i spojrzał na zbliżającego się Smolorza. – No mów pan, do cholery, co łączy dwie ostatnie ofiary? Starego marynarza Ollenborga i kapitana portu rzecznego Wohsedta?

– Obu przesłuchiwał pan asystent kryminalny Mock – powiedział Smolorz.

– Macie rację, wachmistrzu. – Mühlhaus spojrzał na Smolorza z uznaniem. – Ta świnia chce nam powiedzieć: „Zabiję każdego, kogo przesłuchasz, Mock. Nikogo nie przesłuchuj, Mock. Nie prowadź śledztwa, Mock”. Już pan wie, dlaczego odsuwam pana od śledztwa? Kogo pan jeszcze przesłuchiwał, Mock? Kogo pan zatruł? Kto jeszcze zginie w tym mieście?

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, kwadrans na siódmą rano

Pod hotel „Park Południowy” podjechał policyjny furgon aresztancki. Wyszło z niego dwóch mundurowych. Wbiegli raźno do hotelowego budynku, pobrzękując przypasanymi szablami. Po chwili wyszli, trzymając pod ręce Kitty. Ta wyrywała się i szarpała, usiłując ich ugryźć. Jednemu z nich przekrzywiło się czako na głowie. Mühlhaus, Mock i Smolorz obserwowali uważnie całą scenę. Kitty z nienawiścią wlepiła oczy w Mocka. Wtedy on podszedł do niej i szepnął:

– Zrozum, Kathe, to dla twojego dobra. Kilka dni posiedzisz w pojedynczej, najlepszej, ogrzewanej celi, a potem wyjdziesz. – Przysunął się do niej i szepnął jeszcze ciszej: – A potem ci wszystko wynagrodzę…

Na Kitty ta obietnica nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Plunęła w stronę Mocka. Plwocina trafiła go w rękaw marynarki. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy policjanci uśmiechali się pod wąsem, licząc na brutalną reakcję asystenta kryminalnego. Zawiedli się. Mock podszedł do Kitty, zdjął z jej głowy perukę i przygładził nieco przetłuszczone włosy.