Ten sam ober siedział teraz w recepcji. Nie mrugał i nie cmokał. Powieki i usta miał sklejone snem. Mock nawet nie pokazywał mu legitymacji. W ciągu roku ober Bielick poznał dobrze asystenta kryminalnego Mocka z komisji obyczajowej Prezydium Policji i nie było mu do śmiechu.

– Ilu ludzi z obsługi jest w hotelu, a ilu gości? – powiedział bez wstępów Mock.

– Z obsługi jestem tylko ja. O szóstej ma przyjść strażnik, kucharki i pokojówka – powiedział Bielick.

– A ilu gości?

– Dwóch.

– Są sami?

– Nie. Jeden pod czwórką jest z Kitty, drugi pod szóstką z Augustem.

– Od której tu są?

– Ten od Kitty od północy, tamten drugi – od wczorajszego popołudnia. August, biedaczyna – zachichotał Bielick – nie będzie mógł siedzieć.

– Dlaczego mnie okłamałeś, że z obsługi jesteś tylko ty? – Mock mówił bardzo łagodnie, lecz głos mu drżał. – Przecież jest jeszcze Kitty i August. – Zapalił papierosa i przypomniał sobie o istnieniu choroby zwanej przepiciem. – Dawno u was nie byłem, Bielick – mruknął. – Nie wiedziałem, że macie tu burdel dla pedałów.

– Powiadomiłem o tym bezpośrednio pana radcę Ilssheimera. – Bielick był trochę zakłopotany. – A on wyraził zgodę.

– Idę złożyć wizytę Kitty i Augustowi. Daj mi klucze!

Mock, pobrzękując kluczami, wszedł po schodach na pierwsze piętro. Wchodząc po bordowym dywanie, nie zauważył, że Bielick sięgnął po słuchawkę telefonu. Na półpiętrze Mock stanął i spojrzał przez okno. Konary platanu ruszały się. Policjant odcinający trupa był niewidoczny. Widoczny był doskonale Smolorz przesłuchujący niespełnionych kochanków. Widoczny był również Mühlhaus, któremu Smolorz pokazywał hotel. Widoczne było spadające ciało – tłuste o czerwonym nabrzmiałym karku. Z tej odległości nie widać było egzemy.

Mock wszedł na pierwsze piętro i otworzył drzwi oznaczone numerem cztery. Pokój był urządzony jak elegancki osiemnastowieczny buduar. Wisiały w nim lustra w złoconych ramach, przed którymi stały gumowe gruszki z pudrem, było w nim wielkie łoże z baldachimem i potężny pająk żyrandola, który wciąż się palił. Obok łóżka stała suknia. Stała, ponieważ trzymała się na fiszbinowej rogówce, z której spływała jej dolna część. W łóżku leżały dwie osoby. Szczupły i niewielki mężczyzna przytulał się do obfitych kobiecych piersi wciśniętych w gorset. Ich posiadaczka pochrapywała ciężko, otwierając usta, nad którymi przyciągał wzrok wyrysowany węglem pieprzyk. Kobieta miała na głowie piętrową perukę, obficie przypudrowaną. Wyglądała, jakby przeniesiono ją żywcem z czasów Ludwika XIV.

Mock zgasił światło, podszedł do krzesła, na którym wisiało ubranie mężczyzny, i wyjął jego portfel. Usiadł ciężko przy stoliku do kawy. Z jego marmurowego blatu strącił łokciem damską bieliznę i spisał personalia mężczyzny: „Horst Salena, spedytor, Marthastrasse 23, dwoje dzieci”. Potem wstał, ściągnął z leżących kołdrę i przyjrzał się mężczyźnie. Leżał na wznak, a jego żebra sterczały wysoko nad kalesonami. Był zbyt chudy i niepozorny. Mógł zrobić wszystko, ale nie wciągnąć stukilogramowe ciało Wohsedta na wysokie drzewo. Obudzili się obydwoje. Kobieta przeklęła coś pod nosem i naciągnęła na siebie kołdrę.

Mock spojrzał uważnie w wystraszone oblicze spedytora.

– Zmiataj stąd, Salena, ale już!

Salena bezszelestnie się ubrał i oddalił szybko, prawie wciągając oddech. Mock wyszedł na korytarz, zamknął Kitty w jej pokoju, a sam przystąpił do forsowania drzwi pomieszczenia, w którym rezydował August. Klucz nie pasował. Mock sklął pod nosem recepcjonistę Bielicka i z wściekłą miną zszedł na dół do recepcji. Wyglądał tak groźnie, że recepcjonista bez słowa przesunął po ladzie właściwy klucz. Mock zabrał go i wbiegł na górę. W korytarzu trzasnęło okno. Usłyszał głuchy odgłos upadającego ciała. Wyciągnął mauzera i rzucił się do okna. Przez trawnik, kuśtykając, biegł radca kryminalny Josef Ilssheimer. Był bez melonika i w niedbale narzuconym na ramiona płaszczu. Mock przetarł oczy ze zdumienia i pobiegł do pokoju Augusta. Otworzył drzwi. Młody mężczyzna w szlafroku nie był wcale wystraszony i patrzył na intruza z uśmiechem. Mock rozejrzał się i spostrzegł na wieszaku melonik. Zdjął go i uważnie obejrzał. Na przepoconej taśmie wewnątrz widniały wyszyte inicjały „J. I.” – Josef Ilssheimer skaczący z okna Augusta. Mock już wiedział, dlaczego recepcjonista Bielick nie zawiadomił go o modyfikacji usług w hotelu „Park Południowy”. Mock przełknął cierpką ślinę. Zdawało mu się, że porysowała mu suche gardło. Położył melonik na podłodze i wbił w niego kilkakrotnie swój obcas. Potem kopnął go w kąt pokoju. Przestało go dzisiaj cokolwiek dziwić. Po tym, jak znalazł w rurze kanalizacyjnej u siebie w domu list Wohsedta, po tym, jak odkrył jego ciało wiszące na drzewie w Parku Południowym, nie zdziwiłoby go nic, nawet żonaty ojciec czwórki dzieci radca Ilssheimer w ramionach Augusta. Dziwiło go jednak, dlaczego August wciąż się uśmiecha. Podszedł do niego i przyglądał się ruchowi swojej otwartej dłoni – jak odciska się na policzku Augusta, jak cofa się, zostawiając piekący czerwony ślad.

– Z czego się, kurwa, śmiejesz? – zapytał Mock i nie czekając na odpowiedź, wyszedł z pokoju.

W saloniku Kitty było już posprzątane, a kobieta – ubrana. Zapomniała jedynie zdjąć piętrową perukę. Siedziała przy stoliku, skromnie opuszczając oczęta. Mock usiadł naprzeciwko niej i zabębnił palcami po marmurowym blacie osadzonym w srebrnej koronie. Niezła podróbka osiemnastowiecznego stołu – pomyślał – wszystko tu osiemnastowieczne.

– Od której z nim byłaś, Kitty?

– Z kim, panie asystencie kryminalny?

– Z tym, którego wygoniłem.

– Chyba od szóstej. Wtedy tu przyszedł. Zapłacił za całą noc z góry. Dobry klient. Kupił karafkę wiśniówki i postawił kolację. Dobry klient. Mieszkał tu niedaleko…

„Dobry klient”. Tak mówiono o Mocku, kiedy przepijał wypłaty w „Królu Węgierskim”. Tak o nim mówiono, kiedy sprowadzał sobie dwie dziewczyny do numeru i płacił im sowicie, choć – w swym upojeniu – nie mógł ruszyć ręką, nogą ani niczym innym. Kłaniano mu się, kiedy wchodził do ulubionych żydowskich knajp na Antonienstrasse i stał godzinami przy barze – milczący, wściekły i ponury. Ta dziwka też mu się kłaniała z daleka, kiedy spacerował w niedzielę wraz z ojcem po Parku Południowym. Tak było jeszcze kilka miesięcy temu. Potem zaczęły się sny Mocka i apatia ojca przerywana jedynie zabawami z psem listonosza Doschego. Dobry klient knajp i burdeli. Dobry klient, któremu nikt nie współczuł – żaden oberżysta i żadna dziwka. No bo i dlaczego mieli mu współczuć? Przecież nie wiedzą nic o tym, że jakaś bestia zabija ludzi i pisze liściki do niego! Nie są tym zainteresowani i pilnują własnego nosa. Sami mają swoje kłopoty, Mock odpędził niewesołe myśli i zapytał machinalnie Kitty:

– Mieszkał tu gdzieś niedaleko?

– Tak. Kiedyś przyszedł do mnie na numerek z psem.

– Jak to z psem?

– Wyszedł z psem na spacer i przyszedł do mnie. Pies leżał koło łóżka, a my na łóżku…

– No, mam nadzieję, że pies nie leżał z wami… A przychodził do ciebie gruby mężczyzna imieniem Julius? Na szyi miał paskudną egzemę…

– Moi klienci nie przedstawiają się… A takiego z egzemą sobie nie przypominam… Nie… Takiego nie było… Nie przyjęłabym zresztą takiego…

– Jesteś wymagająca, Kitty. – Mock wstał. – A mnie byś przyjęła? – Podszedł do okna i obserwował Mühlhausa przesłuchującego niedoszłych kochanków i Lasariusa kucającego przy trupie. Mühlhaus zapytał o coś Smolorza, a ten wskazał ręką na hotel. Komisarz ruszył żwawo w stronę budynku, tak jakby widział stojącego za firanką Mocka.

– W każdej chwili, panie Mock – Kitty uśmiechnęła się zalotnie. Mock z bólem pomyślał, że ta piękna kobieta w przekrzywionej peruce była kiedyś małym dzieckiem, które ktoś tulił i całował. – Chce pan nago czy w jakimś przebraniu? Mam jeszcze strój rzymski… I różne dodatki bieliźniane… Również dla klientów…

Mock przyglądał się dziewczynie w milczeniu. W głowie huczały mu słowa: „w przebraniu…”, „w jakimś przebraniu…”