Mock wstał z pryczy i wykonał kilka przysiadów.

Podszedł do drzwi celi i uderzył w nie kilkakrotnie. Stary strażnik Achim Buhrack otworzył drzwi i powiedział z silnym śląskim akcentem:

– Pierwszy raz widzę policjanta, który nie jest pijany, a śpi w celi numer trzy.

– Niektórzy czasami nie mają gdzie się wyspać. – Mock przesunął dłonią po twardej szczecinie policzka. – Mam do was jeszcze jedną prośbę, Buhrack… Jest tu może jakaś brzytwa…

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina szósta po południu

W „Królu Węgierskim” przebywało jeszcze niewielu gości. Tylko jedno separe było od niedawna zajęte i zasłonięte ciężką kotarą. Kilka – sądząc po wysokich głosach – dam nie mogło się odpowiednio w nim usadowić. Kotara falowała, poręcz oddzielająca lożę od reszty lokalu co chwila dzwoniła, jakby ktoś w nią uderzał prętem.

– Nie mogą znaleźć miejsca dla swych parasolek – szepnął do Mocka Adolf Manzke, młody kelner, który wczoraj pomagał mu przetransportować do auta nieprzytomnego Rühtgarda. Manzke nie był zachwycony tym, że Mock nie zamawia dziś alkoholu, lecz jego obawy o napiwek rozwiał pierwszy banknot dwudziestomarkowy, którym stały klient zapłacił za sznycel wiedeński, nie żądając w zamian reszty.

– Jak się nazywacie, młody człowieku? – zapytał Mock i usłyszawszy odpowiedź, kontynuował. – Wyjaśnijcie mi coś, Manzke. Wczoraj zażądałem fiakra, a wy ściągnęliście tu automobil, który zwykle odwozi wstawionych klientów. Czy tak było?

– Tak było – odparł Manzke i pochylił się jeszcze niżej nad Mockiem, widząc, że ten składa w czworo wielki banknot dwudziestomarkowy.

– Konie dorożkarskie brudzą wam chodnik przed lokalem. Czy tak powiedzieliście?

– Tak jest – kelnerowi drętwiał już kark. – Panie… panie… Nie znam nazwiska ani tytułu…

– Mówcie do mnie Periplektomenos – Mock przypomniał sobie dżentelmena-sybarytę z Plautowej komedii Żołnierz samochwał. – Jak zatem wytłumaczycie zachowanie pewnego kelnera z waszego lokalu, który uczynił zadość żądaniu pewnej damy? Dama poprosiła o furmana, a on obiecał zaraz spełnić jej prośbę. Wyjaśnijcie mi to, Manzke.

– Może chciał tego furmana sprowadzić z daleka, a dama była odpowiednio hojna – kelner spoglądał na złożony banknot, który Mock przekładał między palcami. – A zresztą trzeba by o to zapytać tego kelnera…

– Tak, Manzke, macie rację. – Mock wsunął mu banknot do kieszonki kamizelki. – Ale ja nie wiem, który to kelner… Pomożecie mi go znaleźć?

Manzke kiwnął zdrętwiałą głową i ruszył między stoliki. Muzycy ukłonili się publiczności i dmuchnęli w trąby. Kilka fordanserek, z których jedna, czarnowłosa, uśmiechnęła się szeroko do Mocka, zaczęło się kołysać w takt muzyki, nie opuszczając swych krzeseł. Trzech podstarzałych mężczyzn, którzy tymczasem – tak jak Mock – zajęli miejsca wokół parkietu, w drugim kręgu, lustrowało dziewczyny poprzez smugi wypuszczanego dymu. Jeden z nich zdecydował się w końcu i podszedł do czarnowłosej fordanserki. Ta wstała powoli, nie szczędząc Mockowi rozczarowanego spojrzenia.

Asystent kryminalny zabrał się do pasztetu z gęsi. Konsumowanie delikatnego mięsnego miąższu przerwał mu kelner Manzke. Na stoliku położył serwetę i szybko się ulotnił. Pod serwetą był czysty odcinek z taśmy kasowej. Na odcinku tym napisano: „Pocałuj mnie pan w dupę”. Mock przetarł oczy i zapalił papierosa. Spojrzał jeszcze raz na skrawek papieru i usłyszał dzwony w uszach. Zdusił niedopałek, wstał i ruszył wzdłuż stolików. Wszedł do sali barowej i – wiedziony alkoholowym instynktem – szybko zlokalizował bar. Stał przy nim Manzke i przyjmował od barmana wysmukłe pieniste szklanice. Widząc Mocka, rzucił się w stronę rozwachlowanych drzwi prowadzących do kuchni. Mock był szybszy. Kelner Manzke nie zdołał sam otworzyć drzwi. Uczynił to niejako mimowolnie, ciężarem swojego ciała, które zostało pchnięte przez Mocka. Wpadł do przedsionka kuchni, lecz tutaj – zamiast uciekać przed rozwścieczonym Mockiem – stanął za stołem, przy którym siedział łysy kelner bez marynarki i liczył swe napiwki. Manzke spojrzał wymownie na łysinę kolegi, zdziwionego całym zamieszaniem, i przeprosił Mocka za nieprzyniesienie na czas butelki dżinu. Nikt nie powiedział ani słowa. Asystent kryminalny wyszedł z przedsionka kuchni i skierował się ku drzwiom toalety. Stojąc w małej kabinie, urwał świstek papieru toaletowego i napisał na nim: „Łysy, gruby kelner”. Wyszedł, uregulował rachunek, dając dyskretnie Manzkemu spory napiwek. Wręczył mu również świstek papieru toaletowego i pokazał oczami Smolorza, który siedział w sali barowej. Manzke popłynął ku Smolorzowi, Mock – ku wyjściu z lokalu. Trzeba by tego Manzkego zatrudnić w policji – pomyślał – na razie jako tajnego współpracownika; sprytnie mi wskazał kelnera sprowadzającego damom furmanów.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem

Kelner Helmut Kohlisch skończył dziś pracę o ósmej. Był zmęczony i zły. Przeszedł przez kuchnię i wspiął się na schody wąskiej wewnętrznej klatki schodowej, która prowadziła do składów i spiżarń. Nastroju nie poprawiała mu ani plama po piwie na koszuli, ani myśl o tym, co zaraz zobaczy w swoim zapleśniałym, jednopokojowym mieszkaniu przy ulicy Rzeźniczej, wciśniętym między sklep kolonialny i drukarnię. Oto ujrzy Lisbeth, swoją osiemnastoletnią córkę w zaawansowanej ciąży, jej bezrobotnego męża Josefa, komunistycznego agitatora, którego ma na oku każdy policjant, i swoją suchotniczą żonę, Luisę, wlewającą chochlą zupę do talerzy. Byłoby to pożywne danie, gdyby zawierało w sobie coś więcej niż wodę, kilka grudek ziemniaków i smętne kawałki kapusty. Wszyscy posiorbują zupę, a wzrokiem wdzierają się do jego kieszeni w poszukiwaniu napiwków.

Kohlisch wszedł do pokoju służbowego i rozebrał się do podkoszulka i kalesonów. Służbowy frak złożył bardzo starannie, a spodnie zdecydował się powiesić dopiero wtedy, gdy ich kanty będą idealnie do siebie przylegały. Strój służbowy zawisł na wieszaku. Poplamioną przez gliniarza koszulę zmiął i schował do teczki. Otworzył szafę i w jej wnętrzu zobaczył jednego ze swoich dzisiejszych klientów. Zanim się zdążył zdziwić, otrzymał pierwszy cios. Napastnik trafił go w szczękę, a on poleciał daleko w stronę pustych skrzynek. Usiłował napiąć mięśnie, by zamortyzować uderzenie plecami o stos skrzynek, lecz nie musiał. Ktoś chwycił go mocno pod pachy i założył na szyję podwójnego nelsona. Czuł, że słabną mu mięśnie karku. Pod wpływem nacisku pochylił głowę ku podłodze. Z szafy wygramolił się rudowłosy klient, z kieszeni wyjął chustkę i ocierał nią piegowatą i zaróżowioną twarz. Kohlisch rzucał się na boki, usiłując wyrwać się napastnikowi. Doprowadził jedynie do tego, że ten zwiększył nacisk i zmusił Kohlischa do kontemplowania własnych pocerowanych skarpetek. Wtedy przypomniał sobie, że z podwójnego nelsona można się wyśliznąć, unosząc ręce ku górze z jednoczesnym padem na kolana. Uczynił tak i udało mu się. Klęczał przez chwilę na podłodze. Wtedy otrzymał drugi cios. Z tyłu. Usłyszał trzask skrzynki na swej głowie i poczuł strużki krwi płynącej po łysinie. Dopiero potem odezwał się ból. Na kilka sekund ogarnęła go ciemność. Napastnik z tyłu nasadził mu na głowę pozbawioną dna skrzynkę, a potem wepchnął ją na jego ramiona. Kohlisch był unieruchomiony. Klęczał przed rudowłosym klientem, a skrzynka krępowała jego tułów na wysokości brzucha. Usiłował odwrócić się, lecz atakujący od tyłu chwycił go za uszy i skierował jego twarz w stronę rudowłosego.

– Posłuchaj, Kohlisch – usłyszał za plecami. – Nic ci nie zrobimy, jeśli będziesz grzecznie odpowiadał na pytania.

Wtedy Kohlisch ryknął i natychmiast tego pożałował. Obcas buta rudowłosego trafił go w usta i skruszył dolny ząb. Ślina zmieszana z krwią poplamiła podłogę. Kohlisch kiwał się przez chwilę w dybach ze starej skrzynki, po czym runął. Wokół słyszał szum. Ktoś obwiązał mu głowę jego koszulą wydzielającą mocny zapach piwa.