– Nie będziesz już krzyczał?

– Nie będę – powietrze uchodziło ze świstem przez dziurę po zębie.

– Obiecujesz?

– Tak.

– Powiedz „obiecuję”.

– Obiecuję.

– Skąd sprowadzasz męskie dziwki bogatym damom?

– Jakie dziwki?

– Męskie. Przebierańcy. Jeden furman, drugi marynarz, trzeci robotnik…

– Nie wiem, o czym pan…

Następny cios był bardzo dotkliwy. Kohlisch prawie słyszał zgrzyt jakiegoś przedmiotu po swej kości policzkowej. Ktoś stanął mu na brzuchu ciężkim butem. Z ust i nosa Kohlischa wydostała się wydzielina. Koszula owijająca jego głowę zwilgotniała.

– To był kastet. Chcesz jeszcze raz poznać jego siłę czy może zaczniesz mówić?

– Baronowa zamawia chłopaków…

Ktoś wytarł dokładnie jego twarz koszulą. Opuchlizna na policzku zasłoniła mu obraz, jaki mógł widzieć lewym okiem. Prawym ujrzał rudowłosego, który odrzucił ze wstrętem mokrą koszulę. Trzask zapałki i wydech dymu.

– Nazwisko tej baronowej!

– Nie znam. – Kohlisch spojrzał na rudowłosego i krzyknął: – Nie bij mnie, ty skurwysynie! Powiem wszystko, co o niej wiem!

Rudowłosy nasunął kastet na palce i spojrzał pytająco ponad trzęsącym się ciałem Kohlischa w stronę, skąd dochodził zapach dymu. Otrzymał odpowiedź na swe nieme pytanie, ponieważ zdjął kastet. Kohlisch odetchnął.

– No to co wiesz o baronowej? – usłyszał od tego niewidocznego.

– Wiem, że jest baronową, bo tak do niej mówią.

– Kto się tak do niej zwraca?

– Koleżanki.

– Jak się nazywa baronowa?

– Już mówiłem… Nie wiem… Naprawdę nie wiem… Zrozum, człowieku – zawył Kohlisch, widząc kastet na ręce rudowłosego. – Przecież ta kurwa mi się nie przedstawia, kiedy chce chłopaczka…

– Przekonałeś mnie – przesłuchujący splunął na podłogę. Zasyczał papieros. – Musisz mi jednak powiedzieć coś, po czym mogę ją zidentyfikować.

– Herb – wyjęczał Kohlisch. – Herb na karocy… Topór, gwiazda i strzała…

– Dobrze. Zidentyfikujcie ten herb w Herbarzu szlachty śląskiej, który jest u nas w archiwum. – Kohlisch domyślił się, że polecenie to wydano rudowłosemu. – A teraz jeszcze jedno, Kohlisch. Wyjaśnij mi, co rozumiesz przez zdanie „baronowa zamawia chłopaków”?

– Baronowa przyjeżdża i dzwoni stąd dokądś – Kohlisch prawie szeptał. – Pod lokal podjeżdża dorożka z przebierańcami. Baronowa lub jakaś z jej koleżanek życzy sobie na przykład furmana… Wtedy ja idę po niego do dorożki… Niby go sprowadzam… To taka zabawa…

Kohlisch przestał mówić. Nikt go o nic nie pytał. Trzasnęły drzwi w pomieszczeniu służbowym. Kohlisch rzucił się swym tłustym ciałem i objął wzrokiem pokój oraz porozrzucane bezładnie skrzynki. W pomieszczeniu stało dwóch mężczyzn. Kohlisch widział ich po raz pierwszy w życiu. Jeden z nich, niewysoki o wąskiej lisiej twarzy, ręką wydał polecenie drugiemu – olbrzymowi o krzaczastych brwiach. Ruch ręki wyrażał: „Zajmij się nim!”

Olbrzym wydobył z siebie nieartykułowany dźwięk, podszedł do Kohlischa, zsunął mu z ramion prowizoryczne dyby i przyłożył do nosa chustkę o słodkomdlącym, a jednocześnie ostrym zapachu, kojarzącym się ze szpitalem.

– To dla twojego dobra, przez kilka dni pomieszkasz u nas – to było ostatnie, co usłyszał Kohlisch tego dnia.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina dziewiąta wieczorem

Willa baronostwa von Bockenheim und Bielau stała na końcu Wagnerstrasse. Pod potężną żelazną bramę, ozdobioną herbem, na którym bluszcz owijał się wokół tarczy z widniejącymi na niej toporem i gwiazdą przebitą w połowie pierzastą strzałą, podjechały dwa automobile. Z ogrodu położonego na tyłach domu dochodziły okrzyki dzieci i dźwięki fortepianu. Odgłosom tym przysłuchiwał się rudowłosy mężczyzna, który wysiadł z pierwszego auta. Po chwili nacisnął guzik dzwonka i przytrzymał go dłuższą chwilę. Z willi wymaszerował majestatycznie kamerdyner we fraku. Jego okolona bokobrodami twarz promieniowała spokojem, a długie bocianie nogi w prążkowanych spodniach posuwały się tanecznym krokiem. Zbliżył się do bramy i obrzucił rudowłosego – jak sądził domokrążcę – pogardliwym wzrokiem. Wyciągnął ku intruzowi srebrną tacę i pozwolił, by tamten wsunął rękę między kraty i położył na niej bilet wizytowy z nazwiskiem „Josef Bilkowsky, hotel «Król Węgierski”, Bischofstrasse 13”. Na wizytówce widniał napis „Verte”. Kamerdyner wracał powoli, unosząc wysoko nogi. Po kilku sekundach zniknął za masywnymi odrzwiami.

Rudowłosy wsiadł do automobilu i odjechał. Po chwili na podjeździe willi zjawiła się elegancko ubrana para. Trzydziestokilkuletnia kobieta miała na sobie czarną suknię Chanel w ekstrawaganckie pasy w meandry, kapelusz z białą chryzantemą oraz etolę, a nieco starszy mężczyzna – frak i białą kamizelkę, która odbijała światła latarni stojących na podjeździe. Podeszli do bramy i rozejrzeli się. Mężczyzna otworzył bramę i wyszedł na chodnik. Poza jednym automobilem, stojącym w pewnym oddaleniu, Wagnerstrasse była pusta. Kobieta wbiła w stojące auto nieco rozbawiony wzrok. Spojrzenie jej towarzysza było niezbyt przyjazne. Obydwoje dostrzegli wewnątrz samochodu czterech mężczyzn. Za kierownicą siedział mały człowieczek w nasuniętym na nos kapeluszu. Obok niego rozpierał się dobrze zbudowany brunet. Dym z jego papierosa wił się we wnętrzu auta. Mrużyli przed nim oczy dwaj mężczyźni siedzący z tyłu. Jeden z nich miał owiniętą twarz, jakby bolały go zęby, drugi – ledwo się mieścił na tylnej kanapie. Brunet odwrócił się do nich, złapał zabandażowanego za szyję i wskazał palcem na elegancką kobietę.

Zapytał o coś. Człowiek o bolących zębach skinął twierdząco głową. Brunet dotknął ramienia kierowcy i automobil ruszył gwałtownie. Po chwili zniknął z oczu wytwornie ubranej parze. Kobieta w czarnej sukni i mężczyzna we fraku weszli z powrotem na teren willi. Kamerdyner spojrzał na nich zdziwiony. Pan we fraku był lekko poirytowany, pani w czarnej sukni – obojętna.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, kwadrans po dziewiątej wieczorem

W willi baronostwa von Bockenheim und Bielau kinderbal z okazji ósmych urodzin jedynej córeczki barona, Rüdigera II, zbliżał się do końca. Rodzice zaproszonych dzieci siedzieli pod baldachimami opatrzonymi herbem baronostwa i moczyli usta i języki w kieliszkach szampana Philippiego. Panie rozmawiały o wiedeńskim sukcesie Tkaczy Hauptmanna, panowie o groźbach Clemenceau, postulujących zmiany w niemieckiej konstytucji. Nadmuchani nowoszlachecką godnością swych państwa służący poruszali się powoli i uroczyście. Pierwszy z dwójki famulusów niósł tacę z pustymi, drugi – z pełnymi kieliszkami. Dzieci – ubrane w marynarskie ubranka albo tweedowe kostiumy i kaszkiety a la lord Norfolk – biegały po ogrodzie, skupiając na sobie uwagę bon. Kilka dziewczynek stało koło fortepianu i śpiewało „Odę do radości” Beethovena w szybkim rytmie wybijanym na klawiszach przez długowłosego muzyka. Lampiony – podobnie jak rozmowy – powoli wygasały. Panowie podjęli decyzję o zapaleniu pożegnalnego cygara, panie – o ostatnim łyku szampana, który – jak to ujęła jedna z dam – „swymi bąbelkami dodawał ciekawej goryczy słodkim wiedeńskim struclom”.

Pani domu, baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau, odstawiła kieliszek na tacę podsuniętą przez kamerdynera Friedricha. Patrzyła z miłością na swoją córkę Louise, która przebiegała na przełaj przez ogród, nie chcąc stracić z oczu małego latawca widocznego w poświacie lampionów. Baronowa kątem oka spostrzegła puste kieliszki na tacy. Odwróciła się z irytacją. Czyżby ten staruszek Friedrich nie zauważył, że już swój odstawiła? Czyż nie wie, że należy się zająć innymi gośćmi? Może coś mu się stało? Jest taki stary… Spojrzała z niepokojem na Friedricha. Stał przed nią i spoglądał wzrokiem, w którym była gotowość do oddania życia za swą panią.

– Czy chciałeś czegoś ode mnie, Frederic? – zapytała bardzo łagodnie.

– Tak, wielmożna pani. – Friedrich spojrzał na małą Louise von Bockenheim und Bielau, za którą biegła z rozłożonymi rękami guwernantka, wołając z silnym angielskim akcentem: „Nie biegaj tak szybko, mała baronówno, jeszcze za bardzo się spocisz!”.