– Niech pan pyta.

– Przebierasz się za marynarza i ruchasz damy z wyższych sfer?

– Tak.

– Załatwiasz im innych przebierańców? Furmanów, dorożkarzy, gladiatorów…

– Nie ja, ktoś inny.

– Jedna dama powiedziała, że dzwoni do ciebie, a ty załatwiasz.

– Tak jest. Ale ja dzwonię do kogoś i załatwiam innych bawidamków.

– Dostajesz za to forsę?

– Tak, mam prowizję.

Przesłuchujący podszedł do wciąż siedzącego na bruku Sorga i chwycił go za włosy. Sorg poczuł kwaśną woń kaca.

– Do kogo dzwonisz po chłopaczków?

– Do Norberta Rissego. – Sorg nie chciał już czuć zapachu kaca i szybko wyrzucał z siebie słowa. – Tego pedała. Urzęduje na statku „Wölsung”. To pływający burdel.

– Masz – przesłuchujący rzucił mu kilka banknotów. – Wynajmij sobie pokój w hotelu „Sieh dich fur” na Kleingroschenstrasse i weź jakąś tanią dziwkę. Nie stać cię na pannę, która ci towarzyszyła.

Mężczyźni odchodzili, a Sorg wciąż siedział na bruku.

– Pojedziecie teraz na ten statek, Smolorz – usłyszał Sorg. – Macie dowiedzieć się wszystkiego o czterech marynarzach. Tu macie ich zdjęcia. – Sorg zobaczył kątem oka, jak jego oprawca wręcza Smolorzowi kopertę i odchodzi szybkim krokiem.

– Panie Mock! – zawołał Smolorz i wskazał na Sorga. – A co z tym? Przecież pan go osobiście przesłuchiwał… Jeszcze ten bydlak go zabije…

– Nic mu nie będzie… Widzi pan gdzieś tu mordercę, Smolorz? – Mock zawrócił i zbliżył się do ofiary. Kucnął i zerwał mu z munduru Krzyż Bałtycki. Podszedł do szczeliny między kamienicami i pochylił się nad ujściem kanału ściekowego. Zapluskały cicho podziemne wody miasta.

– Kupi sobie nowy na pchlim targu – skwitował Smolorz.

– Jedźcie, Smolorz, do tego Rissego, a ja zabieram dziewczynę – powiedział Mock, nie komentując spostrzeżenia swojego podwładnego. Po chwili na tyłach trafiki Krziwaniego pozostali jedynie Sorg i Smolorz.

– Co za sprawiedliwość – powiedział do siebie Smolorz, ściskając w ręku wizytówkę, którą otrzymał w gospodzie od człowieka z bokobrodami o manierach kamerdynera. – On z dziewczyną, a ja – do pedała.

Sorg milczał i badał palcem dziurę w materiale munduru – w miejscu, gdzie wisiał przedtem Krzyż Bałtycki.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina wpół do drugiej w nocy

Wirth zapuścił silnik. Mock opadł ciężko na tylną kanapę auta, tuż koło dziewczyny. Jego ubranie było przesiąknięte zapachem tytoniu, przebijało też z niego wspomnienie alkoholu i drogiej wody kolońskiej. Dziewczyna była zaintrygowana człowiekiem, z którym jeszcze nigdy nie rozmawiała, choć widywała go często w swoim domu. Jej zainteresowanie wzrosło przez okoliczności ich spotkania: ciemna noc, pocałunki w zaułku i ludzie o wyglądzie morderców. Nagle ogarnął ją niesmak. Jej myśli zaprzątał kat Alfreda, który – upokorzony i pobity – próbuje dojść do siebie w jednym z najbardziej zakazanych zakątków tego miasta! Odwróciła się z obrzydzeniem od Mocka.

– Nic nie powiem twojemu ojcu, Christel. – Mock chciał położyć rękę na ramieniu dziewczyny, lecz w porę się powstrzymał.

– Może pan mówić wszystko, co się panu podoba – warknęła Christel Rühtgard i zapatrzyła się na cmentarz wojskowy na rogu Kirschallee i Lohestrasse. – Nie obchodzi mnie, co myślicie o mnie pan i mój ojciec…

– Nie powiedziałem tego – sapnął Mock – aby zaskarbić twoją sympatię lub uspokoić cię po miłosnej scenie w cuchnącym zaułku…

– To po co pan to powiedział? – oczy Christel płonęły.

– Bo nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę. – Mock spojrzał na jej wydatne piersi i odsunął się nieco, przestraszony swoimi myślami.

– Niech pan w ogóle jej nie zaczyna! Nie mam o czym z panem rozmawiać.

Zapadła cisza. Mock był zmęczony i najchętniej przełożyłby rozkapryszoną pannicę przez kolano i wymierzył jej porządnego klapsa. Myśl, której się przed chwilą przestraszył, była bardzo niewinna w porównaniu z tym, co Mock wyobraził sobie jako następstwa gorącego klapsa. Przykleił policzek do zimnej szyby i wpatrywał się tępo w Park Południowy, do którego dojeżdżali. Zamykały mu się oczy. Pod powiekami przesuwały się światła piwiarni „Pod Trzema Koronami”, potem ciche cmentarze. Gdzieś w oddali szumiały drzewa, świstał stolarski hebel, płakało małe dziecko, które przyciskało swoją mokrą od łez buzię do twarzy zmęczonego mężczyzny. Teraz obejmowało go rączkami za szyję i usiłowało coś powiedzieć, szarpało go za ramię, wykrzywiając ze zdenerwowania usta i wołało podniesionym głosem:

– Panie Mock, niech się pan obudzi! Kierowca pyta, dokąd jedziemy!

Mock przetarł oczy, wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na poirytowaną twarz Christel Rühtgard.

– Chciałem cię odwieźć do domu – mruknął. – Abyś nie była narażona na zaczepki pijaków.

– Takich jak pan?

Mock wysiadł z horcha i rozejrzał się dokoła. Byli przy końcu Hohenzollernstrasse. Z prawej strony wiatr rozwiewał korony drzew Parku Południowego. Z lewej spali snem sprawiedliwych syci mieszkańcy nowoczesnych domów jednorodzinnych i okazałych willi. Nikt z nich nie otrzymywał koszmarnych przesyłek z rąk obłąkanych morderców, nikogo nie obejmowało za szyję dziecko, które nagle zostało osamotnione, a może osierocone, nie kazano im odprawiać makabrycznej pokuty za wyimaginowane błędy. Mock obszedł automobil, otworzył drzwi i podał ramię dziewczynie. Ta wzgardziła jednak jego uprzejmością i sama zwinnie wyskoczyła na trotuar.

– Takich jak ja – odpowiedział jej. – Tacy są szczególnie niebezpieczni.

– Niech pan nie robi z siebie demona – powiedziała panna Rühtgard i ruszyła w stronę parku. – Mam niedaleko stąd do domu. Nie życzę sobie, by pan mnie odprowadzał.

– Niedaleko stąd – krzyknął za nią – moi ludzie dziś znaleźli człowieka powieszonego za nogi na drzewie!

Christel Rühtgard zatrzymała się i spojrzała na Mocka z taką niechęcią, jakby to on własnoręcznie ustrajał drzewa nieboszczykami. Stali przez chwilę w milczeniu.

– W tym parku nie jest tak bezpiecznie jak na promenadzie nad fosą w niedzielny poranek – powiedział Mock. – Kiedy ludzie idą po kościele na lody. Tutaj nocami straszy, a trupy wiszą na drzewach albo wypływają ze stawu.

– Naprawdę nie powie pan nic mojemu ojcu o mnie i o Fredzie? – zapytała cicho Christel.

– Pod warunkiem że cię odprowadzę do domu.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina druga w nocy

Szli w milczeniu ciemnym parkiem, w którym tu i ówdzie pojawiała się wyspa światła padającego od nielicznych latarń. Mock zapalił papierosa.

– Nie wie pan, jak zacząć rozmowę – zaśmiała się cicho panna Rühtgard. Szła dumna i wyprostowana. Irytacja ustąpiła lekkiemu rozbawieniu.

– Wiem, jak zacząć, ale nie wiem, czy pani zechce ze mną rozmawiać na temat, który mnie interesuje.

– Nie będę z panem rozmawiać na temat Alfreda Sorga. Czy interesuje pana jakiś inny temat?

– Jesteś inteligentną młodą damą. Z tobą można rozmawiać o wszystkim. – Mock zdał sobie sprawę, że powiedział jej komplement, i zawstydził się jak uczniak. – Jednak aby poruszać różne kwestie, trzeba się lepiej poznać…

– Chce mnie pan lepiej poznać? Nie wystarczy panu to, co mówi o mnie mój ojciec?

– Pamiętam, co mówił o tobie twój ojciec w okopach pod Dyneburgiem. Byłaś jego jedyną szansą na przeżycie. Ocaliłaś go, droga Christel. – Mock przystanął i potarł mocno podeszwą buta o nawierzchnię alejki. Kiedy stwierdził, że wszedł w pamiątkę, jaką zostawiają w parkach Bert i jego bracia, stłumił przekleństwo. Potem wytarł podeszwę o trawę i wrócił do przerwanego wątku. – Nie tylko zresztą jego. Ocaliłaś sporo żołnierzy rosyjskich. Gdyby nie ty, twój ojciec rzuciłby się sam z karabinem na rosyjskie okopy i pozabijał wielu, po czym sam by zginął…

– Dlaczego pan sądzi, że miał myśli samobójcze? – Christel obserwowała w słabym świetle, jak Mock wyciąga kraciastą chusteczkę do nosa i ściera pył z zakurzonego noska trzewika.