– „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Przez ciebie umieram, Mock. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz więcej widzieć płaczu małych dzieci. Johanna Voigten” – przeczytał cicho Smolorz.

Przypomniał sobie określenie „pesymizm defensywny” i w tym samym momencie przestał wierzyć w teorie psychologiczne Eberharda Mocka.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina trzecia po południu

Wirth – zgodnie z poleceniem Mocka – zatrzymał horcha koło „Czerwonej Karczmy” przy Karl-Marx-Strasse.

– Możecie wracać do swoich spraw. – Mock wysiadł z automobilu. – Koniec śledztwa.

Ruszył powoli zakurzonym chodnikiem. Wrześniowe słońce grzało go w kark i ramiona. Zdjął melonik i przewiesił przez ramię marynarkę. Czuł, że jego stopy ślizgają się w twardych trzewikach. Pociągnął nosem i poczuł sam od siebie intensywną woń. To odkrycie sprawiło, że zmienił plany i ominął „Czerwoną Karczmę” szerokim łukiem. Wlókł się noga za nogą, patrząc na niewysokie kamienice po lewej stronie. Za nimi rozciągały się, o czym wiedział, ogródki działkowe. Z przelotowej bramy wyjechał na bicyklu jakiś wyrostek. Kierował jedną ręką, w drugiej trzymał wiaderko jabłek. Koniec śledztwa, koniec nieprzespanych nocy, koniec z alkoholem. Już nikt nie zginie przeze mnie. Z farbiarni Kellinga wychodzili robotnicy pracujący na pierwszą zmianę. Podawali sobie ręce i rozdzielali się na mniejsze grupki. Zmienię pracę, wyjadę stąd. Ze szkoły ewangelickiej wyszedł pastor Gerds i ukłonił się Mockowi. Kurz, upał, babie lato i Johanna leżąca w studni wentylacyjnej. Ciekawe, czy zaczęły się do niej dobierać szczury, które chodzą po ścianach takich studzien i szukają jedzenia przechowywanego na zewnętrznych parapetach.

Z ulgą porzucił Karl-Marx-Strasse i ruszył Plesserstrasse. Była to pusta, wybrukowana uliczka porośnięta akacjami. Dom, w którym mieszkał, był pierwszym budynkiem po lewej stronie. Wszedł po schodkach do dawnego sklepu rzeźniczego stryja Eduarda, a następnie wspiął się na pierwsze piętro do swojej izby. Nikogo nie było. Na kuchni stały resztki obiadu: zupa ogórkowa i ziemniaki okraszone skwarkami. Otworzył okno i usłyszał warczenie psa listonosza Doschego. Ojciec siedział na ławce w cieniu i bawił się z Rotem, podtykając mu do gryzienia swoją laskę. Mock pomachał ojcu i usiłował się uśmiechnąć. Starszy pan wstał i z rozgniewaną miną ruszył do domu. Mock wstawił miednicę do swego przepierzenia i napełnił ją zimną wodą z wiadra. Powiesił ubranie na oparciu łóżka, pod łóżko wrzucił bieliznę i skarpetki i stał nad miską – nagi i zasłuchany w odgłosy dochodzące z dołu: skrzypienie schodów, trzask klapy, poświstywanie ojcowskich płuc.

– Znowu się schlałeś! – dobiegł go głos ojca. Namydlił się na karku i pod pachami. Mruknął coś w odpowiedzi i usiadł w miednicy, czując, jak mu się z zimna kurczą jądra. Za kotarę wpadł Rot i merdając ogonem, stanął na dwóch łapach. Mock mokrą dłonią pogłaskał go po łbie i wrócił do swych ablucyj.

– Co jest, do cholery?! Co to ma znaczyć?! – krzyczał ojciec, stukając fajerkami. – Gdzie byłeś tej nocy?

Mock umył nogi i spłukał mydliny wodą z garnuszka. Podłoga była całkiem mokra. Owinął się starym szlafrokiem i wyszedł ze swojej niszy. Siwe włosy ojca sterczały groźnie na wszystkie strony. Zza binokli rzucał gniewne błyski. Mock nie zwracał na to uwagi. Przyniósł szmatę spod pieca i wytarł wodę z podłogi. Położył się na łóżku i patrzył w sufit. Zacieki na ścianie układały się w jakieś rysy twarzy. Mock wysilił swoją wyobraźnię, lecz rysy nie wydały mu się znajome. Po dzisiejszym dniu powinienem wszędzie widzieć twarz zamordowanej Johanny, myślał. Czuł wyrzuty sumienia, że tak nie było.

– Chodź na zupę! – zawołał ojciec.

Mock wstał, usiadł przy stole i sięgnął po łyżkę. Pierwszy łyk spłynął mu do skamieniałego żołądka. Drugi gdzieś się zatrzymał. Mock odłożył łyżkę.

– Zjem za chwilę.

– Za chwilę to wystygnie. Mam ci znowu podgrzewać? Myślisz, że jestem twoją kuchtą?

Mały Ebi Mock siedzi w kuchni i przełyka pyzy. „Jedz, bo zaraz wystygną” – mówi ojciec, zapalając fajkę. Ebi popija je kwaśnym mlekiem i czuje, że gliniaste kule zwiększają swą objętość. Szczelnie wypełniają mu przełyk i usta, rośnie szare ciasto, klei mu się do podniebienia, nie może oddychać. „Tatusiu już nie mogę. – Nie odejdziesz od stołu, dopóki nie zjesz. Pyzy są przepyszne, co ty sobie wyobrażasz, gówniarzu jeden, nie mamy tu świń! Wszystko trzeba zjeść! Zobacz, jak Franz wszystko zmiata!”

– Nie jem – Mock odsunął od siebie talerz zupy. – Niech ojciec mi nie gotuje. Tyle razy mówiłem.

Wstał, wszedł do swej niszy, otworzył szafę i położył na łóżku czystą koszulę i kalesony.

– Tak pchnie talerz, gad jeden. – Świst w płucach ojca przechodził w rzężenie. – A ty, stary, myj, rób za niego…

Mock ubrał się starannie, podniósł klapę i zastukał obcasami po schodach. Wyszedł z domu i stanął w pełnym słońcu. Stracił ochotę do odwiedzenia „Czerwonej Karczmy”. Usiadł na ławce pod akacją i zapalił papierosa. Usłyszał szczekanie Rota i kroki ojca na schodach. Po chwili Willibald Mock pojawił się na małym ganku, na którym niegdyś w dni uboju tłoczyli się klienci jego brata Eduarda. W dłoni trzymał blaszany talerz wypełniony parującymi ziemniakami.

– A może to zjesz? – zapytał.

Eberhard Mock wstał i ruszył. Noga za nogą. Minął dom. Odwrócił się i spojrzał na ojca. Stał na ganku. Niewysoki. Bezradny. W jego ręku buchały parą tłuczone ziemniaki.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina trzecia rano

Rudowłosa pielęgniarka pogłaskała Mocka po dłoni. Jej cera była tak jasna i gładka, że odniósł wrażenie, iż łza, która właśnie spadała z jej rzęs, w ciągu jednej setnej sekundy ześliźnie się po pochyłości policzka. Pielęgniarka zdjęła czepek i rozpuściła włosy. Grube, miedziane fale rozsypały się z lekkim szmerem po wykrochmalonym kołnierzu fartucha. Pochyliła się nad Mockiem. Wtedy poczuł zapach jej oddechu. Dotknął lekko materiału, który rozpychały duże piersi. Dziewczyna cofnęła się gwałtownie i przewróciła stolik stojący przy łóżku. Mock oczekiwał dźwięku ostrego i metalicznego. Tymczasem był głuchy i nieco przytłumiony. Nagle dźwięk eksplodował. Przypominał walenie pięścią w drewniane drzwi. Mock usiadł na łóżku i odsunął kotarę zasłaniającą jego niszę. Poczuł przenikliwy zimny dreszcz. To pewnie z głodu – pomyślał – przecież nic wczoraj nie jadłem. Było zupełnie ciemno. Zapalił świecę i rozejrzał się po pokoju. Ojciec cicho pochrapywał, pies listonosza Doschego patrzył na niego uważnie, a jego ślepia przyjaźnie się jarzyły w ciemnościach. Mock sięgnął pod poduszkę, gdzie wojennym zwyczajem trzymał swojego mauzera, i stanął na środku pokoju. Byłby przysiągł, że hałas, który go obudził, był spowodowany przez klapę prowadzącą do dawnego sklepu rzeźniczego. Położył się na podłodze, uchylił klapę, lecz zajrzał przez najmniejszą szparę, w miejscu, gdzie były zawiasy. Wiedział, że napastnik czy intruz zaatakuje tam, gdzie szpara będzie najszersza. Otworzył gwałtownie całą klapę i odskoczył. Nikt nie atakował. Mock – wciąż czując na plecach zimne dreszcze – włożył w otwór klapy świeczkę. Niewiele widział – jedynie kilka górnych stopni schodów. Spojrzał na psa, który opierał spokojnie łeb na swych wyprostowanych przednich łapach i mrugał rozespanymi oczami. Zachowanie czworonoga świadczyło o braku niebezpieczeństwa. Mock zszedł po schodach i podniósł wysoko świeczkę.

W dawnym sklepie rzeźniczym było pusto. Skierował światło świecy na kratkę kanalizacyjną i – nie stwierdziwszy niczego – wyszedł na ganek. Wrześniowa noc była pogodna, lecz chłodna. Upewnił się, czy drzwi do sklepu są dobrze zamknięte, i wszedł na górę. Ziewnął, zapaloną świecę postawił na stole i położył się do łóżka, nie zasuwając kotary. Przed oczami zaczęły mu się przesuwać obrazy: jakaś dyskusja na ulicy, strzępy rozmów, koń kulejący przy dorożce, jakiś tragarz ciągnący za dwa dyszle dwukołowy wózek. Z wózka coś się wysypuje i uderza z hukiem o bruk.