– Głodówka mi nie pomogła. – Mock z apetytem wessał masę jajeczną i nałożył sobie na talerz dwa cielęce serdelki. – Mimo głodówki miałem koszmary. Powiem ci teraz coś, co może wzbudzić twój śmiech, a w najlepszym razie niedowierzanie – Mock zawiesił głos i umilkł.

– Mów zatem. – Rühtgard zaatakował nożykiem do owoców miękką gruszkę.

– Pamiętasz, jak nieraz w nocy na froncie zabawialiśmy się opowieściami niesamowitymi? – Otrzymawszy mruczące potwierdzenie Rühtgarda, ciągnął dalej: – Pamiętasz opowieści kaprala Neymanna o jego nawiedzonym domu? – Rühtgard znów potwierdził. – U mnie w domu straszy. Rozumiesz, Rühtgard? Straszy.

– Mógłbym zapytać: „Jak to straszy?” – powiedział Rühtgard. – Ale po pierwsze, nie lubisz takich pytań, po drugie zaś, niedługo muszę wyjść do szpitala. Nie znaczy to jednak, że cię nie wysłucham. Będziemy rozmawiali w drodze do szpitala. A zatem pytam: jak się przejawia to „straszenie”?

– Hałasy… – Mock przełknął kęs serdelka. – Po nocy budzą mnie hałasy. Śnią mi się ludzie z wydłubanymi oczami, a potem ze snu budzi mnie jakieś walenie w podłogę.

– To wszystko? – Rühtgard przepuścił Mocka w drzwiach jadalni.

– Tak – Mock przyjął od służącego swój melonik. – Nic więcej.

– Posłuchaj mnie uważnie, Eberhardzie – powiedział powoli Rühtgard, kiedy znaleźli się już na schodach. – Nie jestem psychiatrą, interesuję się jednak, jak wszyscy dzisiaj, teoriami Freuda i Junga. Uważam, że mają one bardzo dobre momenty. – Wyszli na zalaną słońcem Landsbergstrasse i ruszyli wzdłuż parku. – Szczególnie w odniesieniu do związków pomiędzy rodzicami a dziećmi. Obaj ci uczeni piszą o zjawiskach paranormalnych, Jung miał ich ponoć sam doświadczyć w swym domu w Wiedniu… I Freud, i Jung zalecają w takich sytuacjach hipnozę… Może byś jej spróbował?

– Nie rozumiem po co? – Skręcili w lewo, w Kleinburgstrasse; Mock przystanął, aby przepuścić młodą kobietę z dzieckiem w wielkim wiklinowym wózku, a potem raźno ruszył, mijając gmach szkoły ludowej, ogród i plac zabaw. Po dłuższej chwili milczenia powiedział: – To się dzieje w moim domu, nie w mojej głowie!

– Na studiach medycznych czytałem kilka traktatów Hipokratesa po grecku. – Rühtgard uśmiechnął się i poprowadził Mocka w prawo, w Kirschallee, w stronę potężnej wieży ciśnień. – Coś z twojej dziedziny… Męczyłem się jak diabli z tym greckim tekstem… Nie pamiętam już, w którym z nich jest opis mózgu kozy chorej na padaczkę. Oczywiście nie wiemy, czy to była rzeczywiście padaczka. Hipokrates rozciął ten mózg i stwierdził, że jest w nim za dużo wilgoci. Biedne zwierzę może miało jakieś wizje, a wystarczyło odsączyć z jego mózgu trochę wody. Tak jest i u ciebie. Za hałasy w twoim domu i za koszmarne sny odpowiedzialny jest jakiś obszar twojego mózgu. Wystarczy na niego oddziałać – może za pomocą hipnozy? – i wszystko się skończy. Już ci się nigdy nie przyśnią ci zabici ślepcy, których mordercę teraz ścigasz.

– Chcesz powiedzieć – Mock zatrzymał się, zdjął melonik i wytarł czoło chustką – że te straszące duchy siedzą w moim mózgu? One nie istnieją obiektywnie?

– Oczywiście, że nie – krzyknął radośnie Rühtgard. – Czy słyszy je twój ojciec? Czy słyszy je twój pies?

– Ojciec ich nie słyszy, bo jest głuchy. – Mock nie ruszał się z miejsca. – Ale pies owszem. Warczy na kogoś, łasi się do kogoś…

– Pies reaguje na ciebie, człowieku. – Rühtgard aż poczerwieniał w ferworze argumentacji. Minęli wieżę ciśnień i ruszyli wąską dróżką pomiędzy boiskiem sportowym a cmentarzem gminy luterańskiej. Wziął Mocka pod rękę i przyśpieszył kroku. – Chodź, idziemy szybciej, bo się spóźnię do szpitala. A teraz posłuchaj. Coś budzi ciebie, coś, co jest w twojej głowie, ty zaś budzisz psa. Pies, widząc swego pana na nogach, po prostu go wita. Rozumiesz? On nie łasi się do ducha, on łasi się do ciebie…

Milczeli dłuższą chwilę. Mock usiłował uważnie dobrać słowa.

– Jakbyś to zobaczył, to inaczej byś mówił. – Zbliżali się do masywnego gmachu szpitala Wenzla-Hanckego, gdzie doktor Rühtgard pracował na oddziale chorób zakaźnych.

– Pies jest daleko ode mnie, stoi przy klapie w podłodze i merda ogonem.

– Wiesz co? – Rühtgard zatrzymał się na schodach do szpitala i spojrzał uważnie na Mocka, na którego obliczu bezlitosne wrześniowe słońce odsłoniło wszystkie zmarszczki i bezsenne obrzmienia. – Udowodnię ci, że mam rację. Dzisiaj przenocuję u ciebie. Mam bardzo czujny sen, obudzi mnie najlżejszy szelest. Jeżeli duchy istnieją obiektywnie, dziś będę o tym wiedział. Do zobaczenia wieczorem! Jestem u ciebie po kolacji! Przed „godziną duchów”, czyli przed północą!

Rühtgard otworzył potężne odrzwia do szpitala i już miał odpowiedzieć na powitanie starego portiera, kiedy usłyszał głos Mocka, a potem dostrzegł wspinającą się na schody masywną postać swojego przyjaciela. Policjant chwycił go za rękaw. Miał zaciętą twarz i nieruchome oczy.

– Przed chwilą wspomniałeś o zabitych ślepcach. Powiedz mi, skąd wiesz o śledztwie, które teraz prowadzę? – w głosie Mocka zadźwięczał przestrach. – Pewnie wygadałem ci się po pijanemu w środę. Tak było?

– Nie. To nie było tak. – Rühtgard mocno uścisnął dłoń Mocka. – Po pijanemu robiłeś znacznie gorsze rzeczy, które wyparłeś za próg swojej świadomości. O morderstwach zaś wiem od małej Elfriede z Reuscherstrasse.

– Od kogo?! Co ty bredzisz, do cholery?! – Mock usiłował wyrwać swoją dłoń z żelaznego uścisku.

– Znasz doskonale budynki przy Reuscherstrasse. – Rühtgard nie puszczał dłoni Mocka. – Te otoczone wewnętrznymi podwórkami. Gdybyś w południe wszedł w któreś z tych podwórek, co byś usłyszał, Ebbo?

– Nie wiem… Na pewno krzyki bawiących się dzieci, powracających ze szkoły… Hałasy z kilku fabryk i knajp, które tam są…

– Pomyśl, co jeszcze?

– Na pewno zawodzenie kataryniarzy.

– Masz rację. – Rühtgard puścił dłoń przyjaciela. – Jeden z kataryniarzy nazywa się Bruno. Jest niewidomy. Stracił oczy na wojnie. Od wybuchu. On gra, a śpiewa jego córka, mała Elfriede. Kiedy Elfriede śpiewa, z oczodołów Brunona płyną łzy. Idź tam dziś i przekonaj się, o czym śpiewa Elfriede.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, południe

Mock siedział w swoim pokoju w Prezydium Policji i starał się wytłumić obsesyjne rondo muzyczne, które kręciło się w jego głowie od ponad godziny – od czasu kiedy wrócił z ponurego spaceru labiryntami wewnętrznych podwórek między Reuscherstrasse a Antonienstrasse. W ciemnych zaułkach, gdzie nawet upalne wrześniowe słońce nie mogło wyprażyć zatęchłej wilgoci, rozstawiali swe prowizoryczne kramy sprzedawcy patelni, tam koła szlifierskie świstały w syku iskier, a kataryniarze ustawiali swe skrzynki i wygrywali na nich miejskie ballady, które miały charakter albo łotrzykowski, albo romansowy. Podwórkowy moralitet, który odśpiewała dziewięcioletnia córka kataryniarza Brunona, nie dawał się przypisać żadnej z tych dwu kategorii.

W mieście Wrocławiu po wielkiej wojnie
Nikt już nie może bezpiecznie żyć,
Bo oto wampir, wampir straszliwy,
Przędzie jak pająk swą krwawą nić.

Mock spojrzał na swojego kolegę Herberta Domagallę, który dzwonił wałkiem maszyny do pisania Torpedo i zamieniał zeznania siedzącej naprzeciw prostytutki na rytmiczne skandowanie dobrze naoliwionej maszynerii. Mock chwycił w dłonie ołówek i złamał go z trzaskiem. Jakaś mała drzazga trafiła prostytutkę w policzek. Spojrzała na Mocka ze złością. On również patrzył na nią, lecz jej nie widział. Widział natomiast siebie z dnia wczorajszego: pełnego energii policjanta, który – szantażując swojego szefa – uzyskuje carte blanche na wszelkie działania, a potem z głową nabitą pomysłami rusza tropem mordercy ze swoimi nieodłącznymi pomocnikami z przestępczego świata. Tenże policjant zamienia się pod wpływem śmierci pokrytej liszajami prostytutki w zmarnowaną, jęczącą duszyczkę, która rezygnuje z wszelkich działań i drży w nocy ze strachu przed wyimaginowanymi duchami. Ta płaczliwa i potulna animula melodramatyzuje następnego dnia swe przeżycia w obecności druha z frontowych okopów.