– Zupitza, idź do stróża i miej go na oku przez resztę wieczoru i przez cały jutrzejszy dzień. – Poczekał, aż Wirth przedstawi ruchami i falowaniem dłoni jego polecenie, a potem zwrócił się do tłumacza. – Ty, Wirth, pójdziesz do Smolorza, na Opitzstrasse trzydzieści siedem i ściągniesz go tutaj. Jeśli nie będzie go w domu, udasz się do willi baronostwa von Bockenheim und Bielau, Wagnerstrasse trzynaście i oddasz kamerdynerowi list do Smolorza.

Mock wyjął notes, wyrwał kartkę i napisał równym pochyłym pismem, którego litery były znacznie mniejszych rozmiarów niż klasyczna kaligrafia Sutterlinowska: „Kurt, masz być jak najszybciej na Gartenstrasse 46, mieszkania 20”.

– A ja – powiedział wolno Mock, odpowiadając na nieme pytanie Wirtha – poczekam na rudą dziewczynę.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, kwadrans na siódmą wieczorem

Mock dawno już zwrócił uwagę na to, że po opuszczeniu królewieckiego szpitala silnie reaguje na rudowłose kobiety. Nie chcąc uwierzyć, że opiekująca się nim rudowłosa pielęgniarka była tylko wytworem jego imaginacji, fantomem, który powołała do życia jego pobudzona morfiną wyobraźnia, przyglądał się uważnie każdej pyrrhokomes (jak je nazywał), którą spotkał. Idąc ulicami, często widział przed sobą rozpuszczone rude loki wystające spod kapelusza albo ogniste grube warkocze obijające się – pod wpływem szybkiego kroku – o ruchliwe łopatki. Gonił takie kobiety, wyprzedzał je i zaglądał im w twarz. Uchylał kapelusza i – szepcząc: „przepraszam, z kimś panią pomyliłem” – odchodził odprowadzany spojrzeniami pełnymi strachu, pogardy lub rozczarowania – w zależności od tego, czy dama była niedoświadczoną dziewicą, zakochaną mężatką czy też rozwiązłą służącą. Samego Mocka najczęściej w takich wypadkach nachodziło srogie rozczarowanie, by nie rzec – frustracja. Oto bowiem rudowłose kobiety odsłaniały przed Mockiem swoje oblicza i żadne z nich nie było podobne do twarzy pielęgniarki z jego snów.

Teraz nie czuł frustracji, choć nie był wcale pewien, czy tkwiąca w progu dziewczyna była tą, o której opowiadał Rühtgardowi w mroźne noce w Kurlandii. Z mieszkania „czterech marynarzy” padało tak niewiele światła, że każda kobieta stojąca na progu wyglądałaby jak senna zjawa.

– Przepraszam za spóźnienie, ale… – tu dziewczyna zawiesiła głos, widząc postać nieznanego sobie mężczyzny.

– Proszę. – Mock odsunął się od drzwi, od których przed chwilą dobiegło delikatne pukanie.

Dziewczyna weszła niezdecydowanie. Rozejrzała się z niepokojem po pustym mieszkaniu, na widok brudnej kuchni zmarszczyła ze wstrętem nieco zadarty upudrowany nosek. Mock zamknął nogą drzwi, ujął ją pod rękę i wprowadził do pokoju. Zdjęła kapelusz z woalką, potem rzuciła letni płaszcz na jedno z łóżek. Miała na sobie czerwoną, sięgającą łydek suknię, która napinała się niepokojąco na jej wydatnych piersiach. Suknia była nieco staromodna, nie odsłaniała niczego i ku pewnej irytacji Mocka kończyła się pomarszczonym żabotem. Dziewczyna usiadła na łóżku koło porzuconego płaszcza i założyła nogę na nogę, odsłaniając wysokie sznurowane buciki.

– Co teraz będzie? – zapytała z udawanym przestrachem. – Co pan mi zrobi?

– Asystent kryminalny Eberhard Mock – odparł, mrużąc oczy. Nic więcej nie powiedział. Nie mógł.

Dziewczyna patrzyła na niego z uśmiechem. Mock się nie uśmiechał. Mock nie oddychał. Mocka paliła skóra. Mock się pocił. Mock wcale nie był pewien, czy siedząca przed nim dziewczyna jest podobna do pielęgniarki z jego snów. W tej chwili postać rudowłosego anioła z Królewca była zamazana, niewyraźna, nieprawdziwa. Realna była tylko ta dziewczyna, która uśmiechała się do niego – wdzięcznie, pogardliwie i zalotnie.

– No i co z tego, Herr Kriminalassistent? – Łokieć prawej ręki oparła we wnętrzu lewej dłoni i wyprostowała dwa palce – wskazujący i środkowy – prosząc tym niemym gestem o papierosa.

– Chcesz papierosa? – wychrypiał Mock, a kiedy w jej zielonych oczach ujrzał rozbawienie, zaczął przerzucać kieszenie marynarki w poszukiwaniu papierośnicy. Znalazł i otworzył przed samym jej nosem. Aż się wystraszył, gdy zauważył, że wieczko omal nie drasnęło delikatnych nozdrzy. Zza tasiemki wieczka wyłuskała zręcznie papierosa, a potem przyjęła od Mocka ogień, przytrzymując jego drżącą dłoń długimi szczupłymi palcami.

Mock również zapalił i przypomniał sobie rady starego komisarza Ottona Vyhlidala. Przydzielił go on do pracy w wydziale III b, w dwuosobowym decernacie, który później – po erupcji wojennej prostytucji – przybrał postać oficjalnej komisji obyczajowej. Vyhlidal, wiedząc, że młody policjant może być nieodporny na kobiece wdzięki, mawiał: „Wyobraź sobie, Mock, że ta kobieta była kiedyś dzieckiem, które tuliło do piersi pluszowego misia, wyobraź sobie, że skakała kiedyś na bujanym koniku. Potem wyobraź sobie, że to niegdysiejsze małe dziecko tuli do piersi zżartego przez syfilis kutasa i skacze po tłustych, mokrych i zawszonych włosach łonowych”.

Drastyczne słowa Vyhlidala były teraz ostrzeżeniem, kiedy patrzył na rudowłosą dziewczynę. Uruchomił wyobraźnię i zobaczył tylko pierwszy obraz: słodkie rudowłose dziecko przytulające swą główkę do pyska przymilnego boksera, nie mógł ujrzeć tego dziecka brudnego, zepsutego i niszczonego przez kiłę. Wyobraźnia odmówiła Mockowi posłuszeństwa. Spojrzał na dziewczynę i postanowił do niczego swej imaginacji nie zmuszać. Usiadł na drugim łóżku naprzeciwko swej rozmówczyni.

– Powiedziałem ci, kim jestem – usiłował nadać głosowi jak najdelikatniejsze brzmienie. – A teraz proszę mi się odwzajemnić.

– Erika Kiesewalter, Orgienassistentin – powiedziała dźwięcznym, prawie dziecinnym głosem.

– Dowcipna jesteś. – Mock pod wpływem jej głosu kontrastującego z rozwiązłą treścią przypomniał sobie ostrzeżenia starego Vyhlidala i powoli odzyskiwał panowanie nad sobą. – Lubisz zabawy językowe?

– Tak. – Zaciągnęła się mocno papierosem. – Lubię zabawy językiem…

Mock nie usłyszał tego dwuznacznego wyznania, ponieważ jego umysł zalała straszna myśl: że oto swoim przesłuchaniem skazuje tę dziewczynę na śmierć, na wyłupanie oczu, na wbicie stalowej szpili w płuca. – By ją uratować – myślał – będę musiał ją odizolować w „przechowalni”. A co wtedy, kiedy nigdy nie złapię mordercy? Czy będzie musiała siedzieć w starym kantorze Wirtha latami, a jej biała aksamitna skóra będzie wiotczeć i marszczyć się? Jeszcze mogę ją uratować! Nie zadam jej żadnego pytania. Ale morderca, jeśli mnie śledził, nie wie, czy ją przesłuchałem, czy też nie. On ją i tak zabije. Ale bez jej zeznań może go nie złapię i zmuszę ją do przebywania w starym kantorze, gdzie jej zwiotczałą skórę pokryją plamy i zmarszczki. Zresztą – jeśli morderca nie zostanie złapany – ci wszyscy ludzie „przechowywani” u Wirtha się zestarzeją, nie tylko ta dziewczyna.

– Przestań się na mnie głupio gapić i głupio gadać – warknął, zmuszając się do myśli: Co mnie obchodzi jakaś dziwka i jej alabastrowa skóra! – Odpowiadaj na pytania! I tyle.

– Dobrze, panie policjancie. – Erika wstała, podeszła do okna, otworzyła je i pstryknęła słupkiem popiołu w ciepły jesienny wieczór, brzmiący zgrzytem tramwajów i klaskaniem końskich kopyt. Sukienka miała ciemny pas, który opadał na jej biodra i podkreślał ich krągłość. Mock poczuł silne napięcie, które nastoletnich chłopców budzi z najgłębszego snu, a dla podstarzałych mężczyzn jest znakiem, że nie wszystko jeszcze w życiu stracone. Zadam jej pytanie – pomyślał – a ona mi odpowie, zadam jej następne, i ogarnie mnie spokój.

– Odpowiadaj na pytania – powtórzył chrapliwie. – I to szybko. Pytanie pierwsze: twój zawód?

– Hetera – odpowiedziała dziewczyna, zmierzając w stronę łóżka. Tym razem usiadła skromnie, a jej twarz nie wyrażała niczego poza koncentracją.

– Skąd znasz ten wyraz? – Mock pod wpływem zdziwienia poczuł spadek napięcia.

– Czytam to i owo – na jej twarzy ukazał się uśmiech, który Mock uznał za bezczelny. – Szczególnie interesuję się starożytnością. W teatrze amatorskim grałam nawet Medeę. Próbuję swych sił w aktorstwie.