– Po co tu przyszłaś? Do tego mieszkania. – Mock przymknął oczy, aby ukryć sprzeczne uczucia, które nim targały.

– Przychodziłam tu co sobota. Od kilku tygodni.

– Wykonywałaś tu… swój zawód? – Mock długo dobierał słowa.

– Zawód wykonywany, nie ten wymarzony.

– A jaki jest wymarzony?

– Aktorstwo – szepnęła i oblała się rumieńcem. Zacisnęła zęby, jakby chciała powstrzymać płacz. Potem roześmiała się drwiąco.

– Musisz mi teraz dokładnie opisać, co tu robiłaś – powiedział Mock, myśląc: ona jest chyba psychicznie chora – w ostatnią sobotę.

– To, co w każdą inną.

– Opowiadaj wszystko dokładnie.

– To pana podnieca? – zapytała, ściszając dziecinny głos.

– Nie musisz mi opowiadać ze szczegółami. Mów ogólnie.

– Ja nie wiem, co to znaczy ogólnie… – i znów uśmiech.

– Gadaj, do cholery! – wrzasnął Mock. – Ci czterej, którzy tu mieszkali, nie żyją. Rozumiesz?

– Przepraszam. – Mock chciał wierzyć, że widoczny na jej twarzy przestrach jest spowodowany jego krzykiem, a nie jej zdolnościami aktorskimi. – Już mówię. Wynajmował mnie zamożny pan. Nie znam jego nazwiska. Poznałam go w „Eldorado”, gdzie jestem fordanserką. Był brodaty. Ten pan zatańczył ze mną, a potem poszliśmy do mojego pokoju. Zaproponował mi stałe zlecenie. Uczestnictwo w rozpuście. Zgodziłam się pod warunkiem, że po pierwszym razie będę się mogła wycofać, jeśli mi się nie spodoba. Dziewczyna umilkła i skubała smukłymi palcami narzutę.

– Mów dalej – Mock powiedział to bardzo cicho, aby ukryć chrypę. – Nie pierwszy raz widzę taką jak ty i nie ekscytuję się… opowieściami heter… Minął czas, kiedy podniecało mnie dzieło Alkifrona.

– Szkoda – powiedziała poważnie.

– Dlaczego „szkoda”? – w Mocku narastał gniew. Czuł się manipulowany przez cwaną dziwkę.

– Wstyd mi o tym mówić – powiedziała tym samym poważnym tonem. – Gdyby to pana podniecało, wykonywałabym po prostu swoją pracę, polegającą na podniecaniu panów. A tak, to sama nie wiem, jak mam powiedzieć…

– Używaj zwrotu „zajmować się” na określenie aktu, któremu się oddajesz w swej pracy.

– Dobrze – wyszeptała i opowiedziała wszystko. – Pan ten przyjął mój warunek i podał mi adres. Miałam przychodzić tutaj po szóstej w każdą sobotę. Podkreślał „po szóstej”. Przychodziłam. Nie robiłam niczego zboczonego. W pokoju było sześć osób. Pan, który mnie wynajął, młoda dziewczyna na wózku inwalidzkim i czterech młodych marynarzy. Ci marynarze mieszkali tutaj. Podejrzewam, że nie byli żadnymi marynarzami, lecz przebierańcami. Marynarze mieszkają na statku, a nie wynajmują się jako… Na polecenie mojego klienta rozbierałam się. Zajmował się mną jeden marynarz. Mój klient przenosił dziewczynę z wózka na łóżko, a potem trzej pozostali marynarze się nią zajmowali. Dziewczyna patrzyła na mnie i mojego… Tego, który był ze mną, i najwidoczniej mocno to na nią działało, bo – kiedy już się napatrzyła – z wielką ochotą zajmowała się trzema marynarzami naraz. Tak było zawsze.

– A twój klient nie zajmował się tobą? – Mock przełknął głośno ślinę. – Ani dziewczyną na wózku?

– Broń Boże! – krzyknęła Erika.

– Dlaczego nie było cię z nimi w ostatnią sobotę?

– Byłam niedysponowana.

– Zatem czterej marynarze zajęli się kaleką?

– Chyba tak. Nie wiem. Nie było mnie tutaj.

Ktoś energicznie zapukał. Mock wyjął mauzera i ruszył ku drzwiom. Przez wizjer ujrzał Smolorza. Wpuścił go do przedpokoju, wciągając w nozdrza woń alkoholu. Smolorz lekko chwiał się na nogach.

– Słuchajcie, Smolorz, macie pilnować tej dziewczyny – wskazał głową na Erikę – dopóki jej nie przewieziemy do „przechowalni”. Macie jej towarzyszyć nawet do ustępu. I jeszcze jedno. Nie wolno wam jej tknąć nawet palcem! Przyjdźcie za godzinę. Nie wiem, jak tego dokonacie, ale macie być trzeźwi. Zrozumiano?

Smolorz kiwnął głową i wyszedł. Nie dyskutował, nie opierał się. Znał dobrze swojego szefa i wiedział, co to znaczy, gdy ten zwraca się do niego po imieniu jak w liście, który mu dostarczył Wirth: nie znaczyło to z pewnością nic dobrego. Mock zamknął za nim drzwi, wszedł do pokoju i spojrzał na Erikę. Była zmieniona na twarzy.

– Proszę pana – szepnęła. – W jakiej przechowalni? Gdzie chce mnie pan zamknąć? Ja muszę pracować. To zlecenie mi się skończyło. Muszę iść tańczyć do „Eldorado”.

– Nie – Mock również szeptał. – Nie będziesz pracować w „Eldorado”. Będziesz pracować tutaj.

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, kwadrans na ósmą wieczorem

Mock leżał obok Eriki, wytężał swoją pamięć i liczył kobiety, które posiadł w swoim życiu. Nie czynił tak jednak po to, by do swojego sztambucha wpisać kolejne trofeum. Żadne to były trofea! Na ogół prostytutki, najczęściej po pijanemu, najczęściej bez większej satysfakcji. Mock liczył kobiety, które miał, i nie mógł się doliczyć. Nie dlatego, że były ich niezmierzone zastępy, ale wiele aktów odbył w zamroczeniu, w malignie i nie pamiętał, czy można by je podsumować powszechnie znanym finis coronat opus. Dotykając ciepłego uda Eriki, postanowił przypomnieć sobie zatem te kobiety, z którymi spotkanie z całą pewnością można by scharakteryzować łacińską maksymą. Erika objęła go za szyję i mruknęła coś cicho. Zasypiała. Mock przestał cokolwiek liczyć i o czymkolwiek myśleć. Jednego był pewien – do tej pory, do dzisiaj, do tego wieczoru spędzonego z rudowłosą prostytutką w pokoju zamordowanych męskich dziwek, nie wiedział, czym jest właściwie to, o czym marzą nastoletni młodzieńcy, i co powoduje, że podstarzali mężczyźni zaczynają w siebie wierzyć. Dziś zdradziła mu ten sekret Erika. Nie używając słów.

Wstał i okrył swoją marynarką szczupłe ciało dziewczyny. Nie mógł się pohamować, by nie przesunąć ręką po jej białej skórze upstrzonej tu i ówdzie wysepką piegów, nie mógł się powstrzymać, by nie wsunąć dłoni pod jej pachę i nie dotknąć uśpionych piersi, które jeszcze przed chwilą były pełne życia i natarczywie narzucały się ze swoimi potrzebami.

Stał w samych kalesonach i obserwował jej płytki sen. Nieoczekiwanie przypomniała mu się pewna scena z Lukrecjuszowego poematu O naturze rzeczy: człowiek oblewa się potem, łamie mu się głos i język, a uszy napełniają się szumem. W takim stanie był właśnie on sam. Zmartwiał. Jego profesor gimnazjalny Morawjetz nazywał tę scenę „patograficzną” i omawiał ją na nadobowiązkowym kółku klasycznym. Porównywał ją przy tym ze słynnymi wierszami Safony i Katullusa o tym, w jaki sposób na ciało ludzkie oddziałują gwałtowne uczucia. Mock zmartwiał nie na wspomnienie profesora Morawjetza, lecz na myśl o słowach, którymi jego nauczyciel charakteryzował tę scenę u Safony i Katullusa.

– Patografia miłości – wypowiedział głośno ten termin. – Przecież tu nie ma żadnej miłości. Nie kocham tej cwanej dziwki.

Podszedł do Eriki i zdarł z niej marynarkę. Obudziła się.

– Nie kocham tej cwanej dziwki – powiedział zdecydowanie.

Uśmiechnęła się do niego.

– Taka jesteś cwana? – Mock czuł płomień gniewu. – Czemu się śmiejesz, cwana dziwko? Chcesz mnie wkurzyć?

– Broń Boże! – Erika powiedziała to bardzo cicho.

Uciekła wzrokiem. Mock poczuł jej strach. Płomień gniewu na samego siebie rozszczepiał się i trzaskał w jego piersi. Boi się, cwana dziwka!, Mock zacisnął pięść. Wtedy rozległo się stukanie do drzwi. Wolno-wolno-wolno, przerwa, wolno-wolno-wolno-wolno-szybko-szybko. Mock, rozpoznając umówiony sygnał, rytm „Pieśni Ślązaka”, otworzył drzwi i wpuścił Smolorza, który nie cuchnął już alkoholem, lecz wydawał woń mydlaną. Był prawie zupełnie trzeźwy.

– Nażarliście się mydła? – Mock ubierał się bez najmniejszego skrępowania wobec Smolorza. Erika owinęła się sukienką.

– Woda z mydlinami – powiedział Smolorz. – Aby się wyrzygać. Aby wytrzeźwieć.

Mock włożył melonik i wyszedł z mieszkania. Na schodach przystanął. Kiedy doleciał go smród z zatkanej ubikacji, poczuł mdłości. Szybko zbiegł na dół. Stanął koło bramy i odetchnął kilka razy bardzo głęboko. Mdłości ustąpiły, ale usta napełniały się co chwila śliną. Znał to uczucie wstrętu do samego siebie. Usłyszał swój głos: „Chcesz mnie wkurzyć, cwana dziwko?”, i dosięgło go bojaźliwe spojrzenie Eriki, spojrzenie dziecka, które nie wie, za co zaraz zostanie uderzone. Rudowłosej dziewczynki, która lubi wtulać buzię w sierść radosnego boksera. Usłyszał jej odpowiedź: „Broń Boże!” Uderzył się dłonią w czoło i wbiegł jeszcze raz na górę. Na drzwiach wystukał takt z Pieśni Ślązaka. Otworzył mu Smolorz. Siedział w przedpokoju na krześle. Z kuchni buchał smród szmat i dochodziło brzęczenie ścierwic.