– Co to za metoda? – Mock zdawał się nie słyszeć tego wyznania.

– Metoda, która pozwoli wejść w twoją podświadomość… która odkrywa to, co w człowieku nieuświadomione i wyparte. To, co kiedyś przeżyłeś, i to, czego się wstydzisz… Ta metoda może na przykład ci uświadomić, że najbardziej na świecie kochasz ojca, a ta zaginiona dziewczyna to tylko przelotne zauroczenie… Jeśli zrozumiesz sam siebie, nic cię nie wyprowadzi z równowagi… Będziesz tak żył i tak postępował, jak chce tego twoja najgłębsza istota. Gnothiseauton Ta metoda to hipnoza… Nie bój się, jestem biegłym hipnotyzerem. Opanowałem sztukę hipnozy. Nie zrobię ci krzywdy, tak jak nie skrzywdziłem własnej córki, kiedy ją wprowadzałem w trans. Czyż mógłbym skrzywdzić najdroższą mi osobę?

Mock nie usłyszał ostatnich słów Rühtgarda. Jesienny wiatr, który we wrocławskim Parku Południowym zrywał do lotu kupy żółtych liści, zamienił się w wiatr morski, a rzeka, która niedaleko domu Rühtgarda toczyła swe ciemne i wzburzone wody, przestała być leniwą Odrą i przeistoczyła się w Pregołę, wzburzoną słoną bryzą.

Mock znalazł się w Królewcu.

Królewiec, sobota 28 listopada 1916 roku, północ

Szeregowy Eberhard Mock nie mógł wejść na schody kamienicy przy Kniprodestrasse 8 nie dlatego, że były one wyjątkowo strome albo śliskie. Powód był zgoła inny – Mock, napompowany sześcioma setkami litewskiej nalewki ziołowej Triżdiwinis, nie był w stanie nawet podać daty swojego urodzenia. Osuwając się po poręczy, usiłował – by samego siebie przekonać o swej trzeźwości – prawidłowo wyrecytować pierwsze dwadzieścia wersów Eneidy.

Docierał jedynie do passusu o Kartaginie i znów wracał jak echo początek epopei Arma virumque cano. Regularność łacińskich heksametrów wprowadziła pewien ład do jego mózgu, który tego zimowego wieczoru pływał w gorzkiej jak piołun wódce, a nie w płynie mózgowo-rdzeniowym.

Sygnał idący od mózgu doszedł do kończyn i Mock wszedł w końcu na pierwsze piętro, dzwoniąc dumnie ostrogami. Mimo że był zdegradowanym szeregowcem, miał prawo do ostróg jako były żołnierz plutonu zwiadowczego. Przed drzwiami swojego mieszkania poczuł ogromny przypływ wstydu, że nie może wyjść poza wiersz dwunasty. Stuknął obcasami, wywołując przenikliwy dźwięk ostróg, i wrzasnął:

– Najmocniej przepraszam, panie profesorze Morawjetz! Nie nauczyłem się na dzisiaj, ale jutro wszystko będę już umiał! Całe pięćdziesiąt wierszy!

Przepona podniosła się i przez krtań Mocka przeszło potężne czknięcie. Wyjął klucz z kieszeni i wsadził go w dziurkę. Zachrobotało. Poczuł silny opór metalu. Chwiejąc się, wyciągnął z kieszeni metalowy wycior do fajki i włożył go w kółko klucza. Naparł z całych sił na tę prymitywną dźwignię i usłyszał trzask pękającego wycioru. W jego dłoni znalazł się pistolet mauzer 98. Skierował lufę na zamek i nacisnął spust.

Huk wstrząsnął kamienicą. Pootwierały się drzwi od mieszkań. Ktoś z góry krzyknął do Mocka:

– Co ty robisz, pijana świnio?! Mieszkasz piętro wyżej!

Mock wymierzył obcasem cios w zamek i wdarł się do przedpokoju mieszkania. „Słyszeliście ten huk jak wystrzał?! – ktoś krzyknął. – To on! On już jest!” Mock, dzwoniąc ostrogami, stanął chwiejnie na środku. Ruszył powoli. Nagle natrafił na aksamitną kotarę. Odsunął ją i wszedł do kolejnego przedpokoju. Była to poczekalnia, z której wychodziły drzwi do kilku pokojów. Jeden z nich był otwarty, lecz u nasady futryny wisiała gruba kotara, podobna do tej, która przed chwilą powstrzymała Mocka. Na jednej ze ścian poczekalni nie było drzwi, lecz okno. Wychodziło ono, jak się Mock domyślił, do studni wentylacyjnej. Na okiennym parapecie, na zewnątrz, stała lampa naftowa, której słabe światło ledwie się przebijało przez zakurzoną szybę. W tej nikłej poświacie Mock dostrzegł kilka osób siedzących w poczekalni. Nie zdążył się im przypatrzyć, ponieważ swoją uwagę skoncentrował na kotarze wiszącej w drzwiach pokoju. Poruszyła się ona gwałtownie i spoza niej dobiegło westchnienie i zimny powiew. Mock ruszył ku niej, lecz na jego drodze stanął wysoki mężczyzna w cylindrze. Kiedy Mock usiłował go odsunąć, ten zdjął swoje nakrycie głowy. W bladej poświacie widać było wyraźnie węzły blizn, na których załamywało się światło. Blizny krzyżowały się i przeplatały. Wszystkie one zapełniały oczodoły mężczyzny. Zamiast oczu miał plątaninę blizn.

Mock cofnął się, ale nie był przestraszony. Popchnął ślepca na ścianę. Roześmiał się głośno i chwycił za róg kotary, spoza której dochodziły teraz dwa głosy – męski i kobiecy – wydające nieartykułowane dźwięki. Mock szarpnął materiałem i zawadził ostrogą o jakąś nierówność w podłodze. Runął na płytki z piaskowca, a gruby zielony plusz urwał się ze szczękiem żabek i spłynął na ciało Mocka jak całun. Mock podniósł się i ruszył na czworakach w stronę starszej kobiety, która siedziała w małym pokoju za kotarą i charczała. Ubrana była w powłóczystą ciemną szatę. Lampka stojąca na oknie oświetlała jej bezzębne usta, skąd wychodziła biała smuga układająca się u jej stóp w sploty i fałdy.

– Ektoplazma! – usłyszał wysoki kobiecy okrzyk. – Zmaterializowała ją!

Mockiem targnęła zdławiona czkawka. Była ona tym większa, że towarzyszył jej pijacki nieopanowany śmiech. W mieszkaniu słychać było tupot nóg zaciekawionych sąsiadów.

– Jaka ektoplazma?! – Mock tarzał się ze śmiechu po podłodze. Wstał i potykając się, podszedł do zastygłego w transie medium. Nie czując żadnego obrzydzenia, zaczął wyciągać z ust staruszki białe zwoje. – To zwykły bandaż!

– Bandaż! To zwykły bandaż – usłyszał zduszony męski głos. – Banda oszustów, nie spirytystów! I wy chcieliście mnie przekonać! Wszystko opublikuję w „Königsberger Allgemeine Zeitung”.

– On się myli, ten pijak – odpowiedział mu donośny głos. – „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”! Ja nie mam oczu, a wierzę…

Mock rozwijał bandaż, kiedy poczuł uderzenie w brzuch. Chwycił się za żołądek, nie mogąc uwierzyć w siłę ciosu bezzębnej staruszki. Miała wciąż zamknięte oczy, kiedy wymierzała mu kolejne uderzenie – w brodę. Buty i ostrogi rozjechały się na bandażu mokrym od śluzu i śliny. Mock runął w stronę okna. Było niedomknięte. Pod pośladkami poczuł parapet. To było ostatnie, co poczuł.

Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, południe

– A teraz wstań i usiądź przy biurku – powiedział Rühtgard.

Mock był posłuszny. Wstał, usiadł za biurkiem i złożył dłonie. Wzrok wbił w wyłożony zieloną skórą blat. Rühtgard położył przed nim sztywną kartkę ozdobnego czerpanego papieru oraz wieczne pióro marki Colonia. Następnie wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel ozdobiony herbem Królewca. Rozłożył portfel przed sobą.

– Pisz to, co ci będę dyktował – Rühtgard mówił głośno i wyraźnie. – Ja, niżej podpisany Eberhard Mock, będąc w pełni sił fizycznych i umysłowych, oświadczam, że dnia 28 listopada 1916 roku w mieście Królewcu nad Pregołą byłem świadkiem seansu spirytystycznego. Kierowany złą wolą i będąc pod wpływem alkoholu, usiłowałem pochwycić ektoplazmę wydzielaną ustami przez medium, panią Nataszę Worobiew. Kiedy mi się to nie udało, zapewniałem wszystkich zgromadzonych, że pochwyciłem bandaż, a cały seans spirytystyczny jest oszustwem. Moje postępowanie dało dziennikarzowi „Königsberger Allgemeine Zeitung”, panu Harry’emu Hempflichowi, asumpt do tego, by opublikować dnia 31 listopada w swojej gazecie oszczerczy artykuł skierowany przeciwko spirytyzmowi. Niniejszym zaświadczam, że wszystkie informacje zamieszczone przez H. Hempflicha, a oparte na rzekomych moich doświadczeniach są nieprawdziwe i wynikają z mojego materialistycznego i scjentystycznego światopoglądu. Oświadczam też z całą mocą, że w istnienie duchów i widm głęboko wierzę, ponieważ ich działania doświadczyłem w moim domu przy Plesserstrasse. Jednocześnie zapewniam, że biorę na siebie odpowiedzialność za śmierć sześciu osób, a mianowicie Juliusa Wohsedta, Johanny Voigten i czterech marynarzy. Poniosły one śmierć w wielkiej sprawie – aby udowodnić mi istnienie duchów. Gdybym nie był niedowiarkiem, te osoby by żyły. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Eberhard Mock.