Mock skończył pisać. Rühtgard schował portfel do marynarki. Napisany przez Mocka list złożył w czworo i schował do koperty. Przed siedzącym przy biurku policjantem położył kopertę i powiedział donośnym głosem:

– Zaadresować. Pan Harry Hempflich, redaktor naczelny „Königsberger Allgemeine Zeitung”. A teraz wstań i idź do drzwi!

Mock stanął pod drzwiami, a oczy miał wciąż zamknięte.

– Idź korytarzem, a potem wejdź w pierwsze drzwi na lewo!

Mock wszedł do bawialni, a za nim pojawił się Rühtgard.

– Podejdź do okna balkonowego, otwórz je i wyjdź na balkon!

Mock wpadł na stojący na środku fortepian, lecz wkrótce znalazł drogę na balkon. Otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na mały taras.

– Wejdź na krawędź balkonu i skacz!

Mock z trudem gramolił się na krawędź. Jedną ręką przytrzymywał się framugi, drugą wetknął w wielką donicę, która zawieszona była na metalowym pałąku na krawędzi balkonu. Donica urwała się i rozbiła na trotuarze, między parkanem nabijanym szpicami w kształcie strzał a ścianą kamienicy. Mock stracił równowagę i upadł całym ciężarem na podłogę balkonu.

– Stań na krawędzi!!!

Mock zadarł nogę i postawił ją na kamiennej barierce, trzymając się ręką ściany z taką łatwością, jakby ekwilibrystyka była dla niego chlebem powszednim.

– A teraz skacz tak, aby się nabić na parkan!!! Mock skoczył.

Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina pierwsza po południu

Mock skoczył. Jego tułów nie nabił się jednak na parkan, a nogi nie zawisły na żelaznych szpicach i nie kopnęły w agonii metalowych prętów. Mock zakręcił ramionami i skoczył… – z barierki na balkon. Nie uczynił tego jednak z własnej woli. Kiedy podkurczał nogi, aby się odbić od barierki i poszybować szerokim łukiem na zakończony szpicami parkan, wysoka postać, przykucnięta w rogu balkonu, zerwała się na równe nogi. Mocna piegowata dłoń, pokryta gęstymi rudymi włoskami, chwyciła go za klapę marynarki i silnie pociągnęła do siebie.

– Co też pan, panie Mock! – warknął Smolorz. – Po co to?

Rudowłosy podwładny Mocka miał wściekłego kaca. Palił go przełyk, płonął ogień w żołądku, olbrzymie granatowe od ciosu pogrzebaczem ucho oddawało ciepło policzkom, a krwiak na czubku głowy i guz na czole gotowały się pod cienką błoną naskórka. Smolorz był rozgniewany. Na Mocka i na cały świat. Chwycił swojego szefa za kołnierz i wciągnął do pokoju. Oparł podeszwę na jego jasnej marynarce i wepchnął go pod fortepian.

– Leżeć tu, kurwa – mruknął i rzucił się za Rühtgardem, który zniknął w przedpokoju, zatrzaskując drzwi do bawialni.

Smolorza rozsadzała wściekłość. Otworzył drzwi tak energicznie, że omal nie wyrwał ich z zawiasów. W przedpokoju usłyszał odgłos upadającego ciała. Znalazł się tam po sekundzie i ujrzał przesunięty pod ścianę chodnik i przewrócony stolik z telefonem. Postać Rühtgarda mignęła w drzwiach wejściowych. Smolorz wybiegł na korytarz i ujrzał uciekającego – już w połowie schodów. Rozgotowany alkoholem mózg Smolorza zaczął pracować. Dlaczego chodnik w przedpokoju był przesunięty, a stolik i telefon walały się po podłodze? „Ponieważ Rühtgard się pośliznął”, odpowiedział sobie Smolorz i w jednej chwili ustalił dalszy tok swojego działania. Chwycił mocno za dywan leżący na schodach, przytrzymywany w załamaniach stopni metalowymi prętami. Szarpnął mocno za jego brzeg. Rozdzwoniły się metalowe pręty w ciszy korytarza, potoczyły się po schodach, nogi doktora Corneliusa Rühtgarda straciły kontakt z podłożem. Upadli na półpiętro, chroniąc głowę przed zderzeniem ze ścianą. Po chwili osłaniał ją również przed uderzeniami prętem. Smolorz był naprawdę wściekły i Rühtgard tę wściekłość odczuwał.

Wrocław, poniedziałek 29 września 1919 roku, godzina pierwsza w nocy

Na środku dużego pokoju, okolonego antresolą, siedział doktor Cornelius Rühtgard. Poruszył opuchniętymi przegubami, w które wpijał się kosmaty sznurek, i przyzwyczajał oczy do ostrego elektrycznego światła, bijącego z lampki stojącej na stole i zalewającego mu oczy. Przed chwilą zdjęto mu z głowy worek, który śmierdział czymś, co mu przypominało znienawidzone poranki w uniwersyteckim prosektorium w Królewcu – formaliną i jeszcze gorszą wonią, której wolał nawet nie identyfikować.

– To dziwne, Rühtgard – usłyszał z ciemności głos Mocka – jak bardzo ty, lekarz w końcu, brzydzisz się, trupów…

– Jestem lekarzem wenerologiem, Mock, nie patologiem. – Rühtgard przeklinał chwile, kiedy leżąc w okopach, między błyskiem śniegu a błyskiem gwiazd, zwierzył się jedyny raz Mockowi z tych strasznych chwil, jakie przeżył podczas zajęć w prosektorium – jego koledzy demonstracyjnie zjadali bułki z kiełbasą, a on trzymał się za kurczący się żołądek i wydzielał do starego zlewu smugi żółci.

– Rozejrzyj się po muzeum patologii – powiedział cicho Mock – a ja coś sobie poczytam… – rozłożył własnoręcznie napisane dementi. – Zobaczę, czy w hipnozie zmienia się charakter pisma.

Rühtgard popatrzył na szklane gabloty i zbladł. Ze słoika formaliny embrion wykręcał w jego stronę pokryte bielmem oko. Obok rozpięty był prostokątny kawał skóry – nad wiązką włosów łonowych wznosiły się dumnie wytatuowane słowa: „Tylko dla pięknych pań”, pod którymi biegnąca w dół strzałka wskazywała, co mianowicie posiadacz tatuażu przeznacza dla płci nadobnej.

– Powiedz mi, Rühtgard – głos Mocka był bardzo spokojny. – Gdzie jest mój ojciec i Erika Kiesewalter? W twoim szpitalu, jak mogłem się domyślić, nic o nich nawet nie słyszeli…

– Zanim ci powiem – Rühtgard obserwował obciętą dłoń, która tak była ułożona w słoiku, by każdy student mógł obejrzeć ścięgna i mięśnie – odpowiedz mi na pytanie: jak mnie odkryłeś?

– Kto tu zadaje pytania, świński ryju? – głos Mocka nie zmienił się ani na jotę. Jego zwalista postać kryła się w cieniu wykrojonym przez lampę.

– Muszę to wiedzieć, Mock. – Wzrok Rühtgarda zawisł na oszklonej półce, na której leżały rzędem przestrzelone czaszki. – Muszę wiedzieć, czy nie zdradził mnie któryś z członków mojego bractwa. Podam ci teraz pewien adres, a ty tam wyślesz swoich ludzi. Co będziemy robić w czasie, gdy twoje dzielne zuchy będą przeszukiwały piwnicę, w której są moi więźniowie? Będziemy rozmawiać, Mock, prawda? Czas oczekiwania skrócimy sobie rozmową. I każdy z nas będzie odpowiadał na pytania i zadawał je. Nikt nie powie: „ja tu zadaję pytania”. Będzie to spokojna rozmowa dwóch starych przyjaciół, dobrze, Mock? Wybieraj – na jednej szali masz moje milczenie i swoją żałosną ambicję gliniarza, który wrzeszczy „ja tu zadaję pytania”, a na drugiej – adres i spokojną rozmowę. Jesteś rozsądny, Mock, czy tak przepełniony gniewem, że najchętniej waliłbyś w ścianę swoim kwadratowym łbem? Co wybierasz, Mock?

– A dlaczego ja mam nie pojechać z moimi ludźmi do tej piwnicy? Bardzo chcę zobaczyć ojca i Erikę. Ciebie zawsze zdążę przesłuchać…

– Ojej… – Rühtgard zamknął oczy, aby nie widzieć osobliwych eksponatów -…zapomniałem adresu. Przypomnę sobie, gdy obiecasz, że zostaniesz tu ze mną… Co ci szkodzi, Mock? Opowiem ci o Królewcu i o innych sprawach… Ty mnie przesłuchasz, ja ciebie posłucham…

Mock długo milczał, aż w końcu wypowiedział jedno, jedyne słowo:

– Adres.

– Rozsądek zwyciężył furię. Löschstrasse osiemnaście, piwnica numer dziesięć. – Rühtgard poczuł dławienie w gardle, kiedy przyjrzał się potężnemu akwarium wypełnionemu formaliną, w którym stał dwumetrowy albinos o negroidalnych rysach. – Powiedz mi zatem, jak wpadłeś na mój trop.

Mock wstał, wyszedł z pokoju i krzyknął: – Löschstrasse osiemnaście, piwnica numer dziesięć. Migiem! Zabrać jakąś pielęgniarkę! – Rozległ się stukot butów na schodach.

– Jak wpadłeś na mój trop? – Rühtgard poczuł dziwną satysfakcję z manipulowania Mockiem. – No, zdradź swoją słynną, nienaganną logikę!

– Pamiętasz, jak ci się zwierzałem z moich nocnych niepokojów? – Trzasnęła zapałka i ostre światło rozcięło słup dymu. – Całą rzecz sprowadzałeś do mózgowych obszarów, z których jeden jest odpowiedzialny za coś tam, inny za coś innego. Zapytałeś mnie wtedy, czy hałasy słyszą mój ojciec i mój pies. Nigdy ci nie mówiłem nic o psie. Nie wspomniałem, że go mam, bo nie miałem. Skąd mogłeś to wiedzieć? Bo byłeś u mnie którejś nocy. Zadałem sobie pytanie: co u mnie w nocy mógł robić Rühtgard? Nie potrafiłem sobie na nie odpowiedzieć. – Mock zapalił trzęsącymi się dłońmi papierosa. – Kiedy u mnie nocowałeś, paliłeś przed snem papierosa. Niedopałek wrzuciłeś do kratki odpływowej. Skąd wiedziałeś, że tam jest – za starą ladą, w kącie? Odpowiedziałem sobie: bo tam kiedyś byłeś. Nie mogłem uwierzyć, że ty jesteś mordercą i że włożyłeś list dyrektora Wohsedta do ścieku. Mogłem uczynić tylko jedno: mieć cię na oku. Niestety, wpadłem na to dość późno – dopiero wczoraj. W ciągu trzech tygodni spędzonych nad morzem odzwyczaiłem się od myślenia. Od wczoraj śledził cię Smolorz. Wszedł po cichu do twojego mieszkania i ukrył się na balkonie. Kazałem mu cały czas cię obserwować. Smolorz jest prostym chłopakiem i rozumie wszystko dosłownie. Dlatego nie stał pod bramą, ale i tak miał cię na oku.