Mock wstał i podszedł do stojącego w gablocie kościotrupa.

– Teraz ja zadaję pytanie – powiedział. – Kto zabijał? Kto mnie śledził? Kto wiedział, kogo przesłuchuję?

– Rossdeutscher i jego ludzie cię śledzili. – Rühtgard powoli przyzwyczajał się do strasznej scenerii. – Nawet nie wiesz, ilu ich jest…

– Nie wiem. – Mock znów usiadł za biurkiem. – Ale ty mi wszystko powiesz. Podasz mi nazwiska i adresy…

– Nie zapominaj o przyjacielskiej formule rozmowy. Nie możesz mnie do niczego zmuszać!

– Nie jestem już twoim przyjacielem, Rühtgard. Zjawiłeś się przy mnie już w Królewcu… Czy to było po…

– Tak… Poczęstuj mnie papierosem! Nie chcesz? Trudno. Wiesz, że w Królewcu kazano mi podjąć pracę w szpitalu Miłosierdzia Bożego krótko po tym, jak ty się tam znalazłeś… Bracia polecili mi przekonać cię, abyś napisał to dementi. Niestety, nie było to możliwe w szpitalu. Nie chciałeś słyszeć o niczym innym, tylko o pielęgniarce ze swoich snów. Musiałem się udać za tobą na front, a potem tutaj, do tego przeklętego miasta, gdzie latem najlżejszy wietrzyk nie rozpędza malarycznego powietrza. Bracia wynajęli mi mieszkanie i zorganizowali praktykę lekarską. Nawet nie wiesz, ilu spośród nas jest lekarzami… Ale ja tu gadam i gadam, a tobie nie pozwalam dojść do głosu… Pytanie za pytanie, Mock. Powiedz mi, czy ty naprawdę pokochałeś tę… Erikę Kiesewalter?

Mock schował się w cień lampy. Rühtgard zamknął oczy i liczył fioletowe plamy pod powiekami, które były refleksem bijącego go w twarz światła.

– Naprawdę – usłyszał.

– To czemu jej tego nie powiedziałeś na plaży w Darłówku? – Rühtgard wiele by dał, aby zobaczyć twarz Mocka. – Zapytała cię przecież o to po nieudanej próbie odstawienia miłosnego trójkąta.

Rühtgard wstał i uderzył dłonią w rozpalony klosz lampy. Spadła ze stołu i rzuciła snop światła na wiszące na stojaku pętle, które ongiś zadzierzgały się na ludzkich szyjach. Mock siedział bez ruchu z mauzerem wycelowanym w pierś Rühtgarda.

– Jesteś idiotą, Mock! – wrzasnął Rühtgard, a potem, patrząc w ciemną dziurę lufy, zaczął wolno cedzić słowa. – Kiedyś zastanawialiśmy się z Rossdeutscherem, w jaki sposób wykorzystać twoje obsesje i fobie w naszej sprawie… W sprawie uratowania honoru bractwa… Powiedziałem Rossdeutscherowi, że szalejesz na punkcie rudowłosej pielęgniarki z Królewca. Wtedy on pokazał mi Erikę w „Eldorado”. Nie dała się długo namawiać… Była idealną przynętą – rudowłosa, szczupła, a jednocześnie z dużym biustem, oczytana w autorach antycznych…

– Co za błąd, co za straszny błąd… – Mock wciąż celował w pierś przesłuchiwanego. – Cwana dziwka, cwana dziwka…

– Zrobiłeś bardzo duży błąd. Ale nie dlatego, że jej zaufałeś… Tylko dlatego, że nie powiedziałeś, że ją kochasz. Chciała to od ciebie wyciągnąć na plaży, ale ty milczałeś… Pewnie uznałeś wyznanie miłości dziwce za niegodne ciebie… Tym ją zgubiłeś… Zapytałem ją: „Czy Mock wyznał ci miłość?” Odpowiedziała: „Nie”. Nie była mi już potrzebna… Gdybyś wyznał jej swoje prawdziwe uczucia, przebywałaby teraz tam, gdzie twój ojciec, a nie na dnie Odry…

Mock wystrzelił. Rühtgard rzucił się w bok i umknął przed kulą. Nie uniknął jej jednak albinos. Pękły szklane tafle, formalina chlusnęła na skulonego na podłodze Rühtgarda, a potężny bladolicy Murzyn rozłamał się na wysokości kolan i wypadł z gabloty. Mock wskoczył na stół, aby uniknąć powalania formaliną i wymierzył znowu z pistoletu. Uznał, że jest to niepotrzebne. Rühtgard leżał z otwartymi ustami, a jego oczy wyrażały krańcową grozę. Na jego marynarce walały się grudki ciała albinosa. Rühtgard wyglądał na człowieka, którego dopadł zawał serca.

Wrocław, poniedziałek 29 września 1919 roku, godzina wpół do drugiej w nocy

– Żyje – powiedział doktor Lasarius, dotykając szyi Rühtgarda. – Jest w szoku, ale żyje.

– Dziękuję, doktorze – Mock odetchnął pełną piersią. – Robimy to, o czym panu mówiłem.

Doktor Lasarius wyszedł do swojego gabinetu i krzyknął w głąb ciemnego korytarza:

– Gawlitzek i Lehnig! Do mnie!

Do muzeum patologii weszło dwóch rosłych mężczyzn w gumowych fartuchach. Ich głowy były rozcięte na równe połowy szerokimi przedziałkami, a nad wargami dumnie wznosiły się wąsy. Jeden z nich sprawnie oczyścił twarz Rühtgarda z resztek formaliny i z rozmiękłych tkanek albinosa, drugi posadził go na krześle i wymierzył mu siarczysty policzek. Uderzony otworzył oczy i rozejrzał się z niedowierzaniem po pokoju pełnym makabrycznych eksponatów.

– Rozebrać go! – rzucił krótko Lasarius. – I do basenu! Mock i Lasarius zeszli po schodach z piętra na parter i ruszyli zimnymi korytarzami ozdobionymi bladozieloną lamperią. Pod ścianami stały wózki, którymi zmarli odbywali ostatnią podróż do doktora. Mock nie mógł doliczyć się pokonywanych zakrętów. W końcu znaleźli się w wykafelkowanym pomieszczeniu, którego podłoga zapadała się w głęboki na dwa metry basen. W basenie trząsł się z zimna doktor Cornelius Rühtgard. Podwładni Lasariusa odkręcali właśnie ciężkie zawory i napełniali basen wodą pachnącą formaliną.

– Dziękuję wam, panowie! – powiedział do swoich pod władnych Lasarius i wręczył im kilka banknotów. – A teraz do domu! I wziąć dorożkę na mój koszt! Reszta dla was!

Lehnig i Gawlitzek kiwnęli głowami i znikli w przepastnych korytarzach. Lasarius poszedł w ich ślady. Mock został sam. Spojrzał na Rühtgarda stojącego po pas w wodzie i zakręcił kołem zaworu jak sterem. Rühtgard trząsł się z zimna. Owłosienie na jego ciele układało się w mokre pasma.

– Boisz się trupów, co, Rühtgard? – zawołał Mock, zakładając gumowy fartuch. – Widzisz tę klapę? – wskazał ręką właz, który znajdował się nad brzegiem basenu. – Przez nią zacznę wpuszczać do basenu tłuste ryby… Po chwili będzie ich bardzo dużo. Potem znów napuszczę wody zmieszanej z formaliną, aż basen napełni się po brzegi. Lubisz zapach formaliny, co, Rühtgard? Pamiętasz, jak w Królewcu po pierwszych zajęciach w prosektorium jadłeś zupę ogórkową? Podniosłeś łyżkę do ust i poczułeś za paznokciami tę specyficzną woń. Opowiadałeś mi o tym, kiedy pod Dyneburgiem oddawałeś mi swoją porcję zupy ogórkowej. Odpowiadaj na pytania, bo inaczej czeka cię pływanie w formalinie z grubymi rozkładającymi się rybami.

– Jeśli mnie będziesz torturował – zawołał Rühtgard z basenu – to prędzej czy później mnie zabijesz. Pierwszy trup, który tu wpłynie do basenu, wywoła u mnie zawał. Idioto! – wrzasnął. – Zabij mnie dopiero wtedy, kiedy ich już uwolnisz z piwnicy…

– Powiedziałeś „ich”. – Mock ukucnął na brzegu basenu.

– Masz mojego ojca. To dlaczego mówisz ich? Przecież – poczuł przypływ nadziei – powiedziałeś, że Erika jest na dnie Odry. Czyżbyś blefował?

– Ignorancie – w zaczerwienionych oczach Rühtgarda zabłysło rozbawienie – erynie dwóch osób są silniejsze niż erynia jednej… To oczywiste… To prosta arytmetyka… Musiałem znaleźć jeszcze jedną osobę, którą kochasz… Oprócz twojego ojca i w zastępstwie dziwki, której nie chciałeś wyznać miłości…

– I kogo znalazłeś? – Mock poczuł silny niepokój.

– Jest taka jedna. – Rühtgard śmiał się jak obłąkany i podskakiwał, klaskając dłońmi po bladych udach pokrytych siniakami. – Chodziłeś z nią po parku nocą, adorowałeś ją, prawiłeś jej komplementy… Ona twierdzi, że się w niej zakochałeś…

– Ty obłąkany bydlaku! – Mock nie opanował gestu przerażenia i chwycił się za głowę. – Zabiłeś własną córkę? Własną ukochaną córkę?!

– Jeszcze nie zabiłem. – Rühtgard złożył ręce w tubę i krzyczał głośno z dna basenu: – Na razie uwięziłem moją Christel… Córka… Służyła mi do eksperymentów hipnotycznych, jak umiała najlepiej. A teraz… Wraz z twoim ojcem gdzieś tam jest… I ona, i twój stary są gwarancją mojej nietykalności.

– To dlatego tak się zmieniłeś na twarzy, kiedy wspomniałem przed hipnozą, że pokochałem Erikę Kiesewalter… – powiedział Mock cicho. – Zrozumiałeś, że niepotrzebnie uwięziłeś własną córkę… Mogłeś uwięzić Erikę, a jej śmierć przeżyłbyś łagodniej niż śmierć własnego dziecka…