„Chodź ze mną!” — uderzył głucho w uszy głos ojca. Zadrżała. Uczuła na ramieniu uścisk ręki. Spojrzała z przerażeniem. Bernarda nie było już obok niej. Jego mała, skurczona postać spadała gdzieś w przestrzeń kosmiczną.
„Chodź ze mną! — rozkazał ojciec. — Dlaczego zdradziłaś Celestię?”
Ogarnęła ją miażdżąca wolę niemoc. Opuściła z pokorą głowę.
„Dlaczego zdradziłaś Celestię?!”
Padła na kolana. Usłyszała nad sobą głuchy stuk, który zmienił się raptownie w ujadanie Gree.
Majaki senne rozpłynęły się w przyćmionym świetle sypialni. Usiadła na tapczanie i przez dłuższą chwilę rozglądała się błędnie po pokoju, nim udało się jej na tyle skupić myśli, że mogła odróżnić rzeczywistość od snu.
Za drzwiami miotał się Gree uderzając raz po raz łapami w cienką sigumitową płytę. Stella wstała z tapczanu. Chwiejąc się z lekka, postąpiła parę kroków ku drzwiom.
Nagły okrzyk przerażenia zmieszał się z ujadaniem psa. Oto jakaś ludzka ręka dotknęła jej ramienia.
Stella skoczyła ku drzwiom, lecz w tej samej chwili rozległ się dobrze jej znany głos.
— Nie bój się. To ja…
Odwróciła się gwałtownie i ujrzała tuż przed sobą w półmroku wysoką postać.
— Ber!
Objęła go gwałtownie i tak jak we śnie, mocno, bardzo mocno przytuliła się do niego. Ich usta spotkały się.
Głuche ujadanie Gree, które ustało na moment, znów wdarło się brutalnie w ciszę. Wróciła świadomość niebezpieczeństwa. Bernard odsunął delikatnie ramiona dziewczyny i ściskając jej rękę powiedział szeptem:
— Stello! Każda chwila jest droga… Możesz uciszyć psa? Oprzytomniała.
— Co si? stało? Dlaczego Gree tak ujada? — zawołała ze strachem.
— Jeśli psa nie uciszysz, będę musiał go zabić.
— Idź tam… — wskazała małe drzwi prowadzące do łazienki.
Skoczył ku nim, otworzył i zawahał się. Wepchnęła go lekko do środka i zasunęła drzwi.
Rozejrzał się wokoło. Oślepiająco białe kafle, którymi wyłożone było całe wnętrze łazienki, przypominały do złudzenia dno Jeziora. Dyskretne, zielonkawe światło, sączące się z sufitu, jeszcze bardziej potęgowało to wrażenie. Przed nim w odległości kilku metrów biegły w dół schodki prowadzące do wnętrza przestronnej wanny umieszczonej w podłodze.
Naraz uwagę jego przykuły niewielkie drzwiczki w ścianie. Otworzył. Była to szafka. Dolne jej półki zapełniały różne środki kosmetyczne, górne — buteleczki, słoiki i pudełka z lekarstwami.
„Daisy”… — przypomniał sobie cel wyprawy.
Czy ona jeszcze żyje?
Przebiegł niepewnie wzrokiem rzędy pudełek i flaszek. Co właściwie miał wybrać? Słabo się orientował. Zauważył jakąś buteleczkę, której wygląd wydał mu się znajomy. Wyciągnął po nią rękę, lecz oto rozległo się ciche pukanie.
Odsunął drzwi i zatrzymał się w progu. Na środku pokoju stała Stella, trzymając za obrożę cętkowanego doga. Pies zjeżył się na widok Bernarda, ale spokojne, pieszczotliwe słowa dziewczyny robiły swoje:
— Cicho, Gree, cicho. Co ty, stary, nie poznajesz Bera? Spokój, Gree! To przecież Ber. No, zobacz. Czegoś się tak rzucał?
Pies spoglądał raz po raz w oczy swej pani, to znów na Kruka, jakby się zastanawiał, co robić. Bernard wyciągnął rękę i podszedł do psa.
— Czegoś taki zły, Gree? Uspokój się. No, już! Dobrze? Położył dłoń na łbie doga. Pies wyszczerzył kły, cofając się.
Przekonawszy się jednak, że przybyły nie boi się go, odwrócił niepewnie łeb i, spoglądając spod oka, warczał z cicha.
— Gree, połóż się! — rozkazała Stella puszczając obrożę. Pies postąpi! parę kroków i przywarował na dywanie nie spuszczając wzroku z intruza,
— Chciałam go zamknąć w gabinecie ojca, ale się rzucał i robił straszny hałas. Nie było wiec innej rady, jak zawrzeć przyjaźń — uśmiechnęła się do Bernarda.
— Ojca nie ma?
— Nie. Gdzieś wyszedł. Jesteśmy sami.
Ujęła Bernarda za rękę i patrząc mu prosto w oczy powiedziała:
— Tak o tym marzyłam, Ber… Usiedli na brzegu tapczanu.
— Zostaniesz. Tu cię nikt nie znajdzie — wyszeptała. — Gree uspokoił się, a ojca nie wpuszczę. Tu najbezpieczniej. Drzwi się zamykają. Prawda, że zostaniesz? Znajdziemy razem jakieś wyjście z tej okropnej historii.
Oparła głowę na jego piersi. Począł okrywać pocałunkami jej twarz i szyję. Nagle przed oczyma stanęła mu papierowobiała twarz Daisy Brown. „Co ja robię? Przecież tam na mnie czekają! Każda chwila to kwestia życia”. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Gdzie chcesz iść? Nigdzie stąd nie pójdziesz!
— Muszę, Stello. Zrozum, tarn na mnie czekają. Chodzi o życie Daisy Brown!
— Daisy Brown?
— Ona jest ranna i gorączkuje. Parę razy mdlała. Miałem znaleźć dla niej jakieś lekarstwo. Właśnie dlatego tu przyszedłem…
— To nie dla mnie przyszedłeś? — pedantycznie poprawiła potargane włosy. — Więc idź sobie do niej!
— Ależ Stello, co ty mówisz? Źle mnie rozumiesz.
— Sam powiedziałeś, że przyszedłeś nie do mnie! — przerwała mu oschle.
— Zrozum, ona może umrzeć! Przyszedłem do ciebie, aby prosić o pomoc. No i oczywiście, żeby cię zobaczyć.
— Gdzie ona jest?
— Niedaleko stąd — odrzekł wymijająco. Wahał się, czy słuszne będzie, aby Stella wiedziała wszystko.
— Gdzie? — padło ponowne pytanie. — Lekarstwo zaniosę sama. Nie było możliwości ukrywania dalej prawdy.
— Czy wiesz, że w waszym mieszkaniu są tajne pomieszczenia, do których dostęp ma tylko twój ojciec?
Skinęła głową.
— Różnie ludzie o tym mówią. Ale ja nie wiem, którędy można się tam dostać. Zdaje się, że droga prowadzi przez gabinet ojca. Nic tu jednak nie pomogę.
— Nie o to chodzi. Daisy, Dean i Tom Alallet znajdują się właśnie w tych tajnych pomieszczeniach za gabinetem prezydenta.
— Więc tam jest też Roche? — spojrzała nieco cieplej na Bernarda. — On… On zdaje się kocha tę Brown?
— I ona jego — skwapliwie potwierdził Kruk. — Dean pewno się tam miota w rozpaczy, a my tu…
— Ja im zaniosę lekarstwo! — rzuciła stanowczo dziewczyna.
— Nie wpuszczą cię beze mnie. Zrozum. Zresztą ja tam muszę być, od dokładnego zbadania tych pomieszczeń zależy wszystko. Proszę cię więc o wodę, trochę żywności, a przede wszystkim o jakieś lekarstwo przeciwgorączkowe, wzmacniające… prawdę mówiąc, nie wiem jakie… — poruszył się niespokojnie. — Nigdy bym sobie tego nie darował, gdyby przeze mnie umarła. Widzisz więc…
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— A wrócisz tu?
— Wrócę. Wkrótce tu wrócę.
— Kiedy? — nie ustępowała.
— No… za parę godzin.
Podeszła do drzwi i otworzywszy je kluczem wyjrzała na korytarz. Nikogo nie było. Pobiegła do kuchni i za kilka minut wróciła przynosząc dwie butelki wina i spore zawiniątko z żywnością. Wybrała kilka lekarstw z apteczki i zwróciła się do Bernarda:
— Poczekaj, zobaczę, czy ojciec nie wrócił. Skinął w milczeniu głową.
Wyszła. Gree podniósł się z dywanu i stanął przy drzwiach nasłuchując. Dłuższa chwila oczekiwania — i drzwi otworzyły się gwałtownie. Stella obróciła klucz w zamku i przyciemniwszy światło podbiegła do Kruka.
— Co się stało? Wrócił? — zapytał z niepokojem.
— Tak… — wyszeptała ledwo dosłyszalnie. — Musisz poczekać. Musisz jeszcze tu zostać — powiedziała z naciskiem. Oczy jej błyszczały.
Dean podniósł wspartą na zaciśniętych dłoniach głowę. Spojrzał na leżącą u jego nóg na podłodze wpółprzytomną Daisy, za drzwiami rozległy się czyjeś kroki.
Poruszył się nasłuchując, choć w ciągu blisko trzech godzin, które minęły od opuszczenia kryjówki przez Kruka, zdążył już pogodzić się z myślą, że Bernard został aresztowany i lada chwila do archiwum wejdzie policja, jednak serce zabiło mu gwałtownie.
Drzwi otwarły się. Dean spojrzał i odetchnął. Przed nim siał Bernard trzymając w ręku białe zawiniątko, z którego wystawały szyjki butelek z winem.
— Jesteś! Więc cię nie schwytali? Ach, pani tu? Dopiero teraz zauważył, że za Bernardom stoi Stella.
— Co z Daisy? — spytał Kruk pochylając się nad chora. — Widzę, że gorączka wzrosła.