— Niedobrze. Trzeba koniecznie lekarza. Boję się, żeby nie było zakażenia. Chociaż — zastanawiał się — chyba nie. zrobiłem jej przecież na górze zastrzyk.
Stella uklękła przy Daisy i dotknęła jej rozpalonej ręki. Dziewczyna otworzyła przymknięte powieki i wyszeptała z lękiem:
— Gdzie Dean?
— Jestem, kochana — odezwał się Roche.
— Daj pić. Wody.
Obok podłożonej pod głowę Daisy zwiniętej marynarki Deana-stała płaska butelka z koniakiem. Astronom sięgnął po nią.
— Skąd to wziąłeś? — zdziwił się Kruk.
— Nie wracałeś tak długo, a z Daisy było coraz gorzej. Na szczęście Tom zaczął szperać po gabinecie prezydenta i znalazł to w biurku.
Roche otworzył butelkę i przytknął jej szyjkę do ust chorej.
— Nic. Nie chcę już tego… Wody… Nie masz wody? — szeptała dziewczyna.
— Przynieśliśmy wino — rzekł Bernard. — Mamy też lekarstwo na wzmocnienie serca.
— Dopiero teraz to mówisz? — zawołał z wyrzutem Dean prawic wyrywając z rąk Stelli małą buteleczkę. — Tak! To dobre! — stwierdził spojrzawszy na etykietę.
Po zażyciu lekarstwa Daisy przymknęła oczy, jakby chciała zasnąć. Przeszli do centrali zostawiwszy Toma przy chorej.
— Dlaczegoś tak długo nie przychodził? — zwrócił się Dean do przyjaciela. — Myśleliśmy, że cię aresztowali.
— Jak mogłem wrócić, kiedy Summerson…
Stella spuściła nagle oczy w dół i przerwała Bernardowi oznajmiając tonem wielkiego odkrycia:
— Słuchajcie! Jej tu nie można tak zostawić. Ona potrzebuje opieki, a tu przecież… Roche rozłożył bezradnie ręce.
— Wiem, ale co robić? Jak tu sprowadzić lekarza?
— Trzeba ja natychmiast przenieść do mego pokoju. Teraz służba śpi, więc nikt nie zauważy, Gree siedzi zamknięty w łazience i kłopotu z nim nie będzie, zresztą łatwo się oswaja.
— Kto to ten Gree? — zaniepokoił się Roche.
— To pies ojca. U mnie pańska narzeczona będzie bezpieczna — zaakcentowała ostatnie słowa, ciekawa, jak zareaguje Dean na to określenie, lecz astronom tak był przejęty projektem, że nie zwrócił na ten zwrot uwagi.
— Pani byłaby tak dobra? Przecież to niebezpieczne…
— Cóż mi może grozić? Jestem córką prezydenta. I Daisy też u mnie będzie bezpieczna — powtórzyła. — Przypuszczam, że ta cała historia z miotaczem zakończy się za parę dni, a wtedy będzie łatwiej znaleźć jakieś wyjście. Najważniejsze zresztą w tej chwili jest to, że tam mogę sprowadzić pewnego felczera, który zajmie się chorą.
— Ale on jej nie wyda?
— To człowiek zaufany. Za pieniądze zrobi wszystko. I język dobrze trzyma za zębami. Szkoda czasu na dłuższą naradę, bo jeśli ojciec wróci, to się wszystko skomplikuje. No więc?
Dean wahał się chwilę, lecz rozumiał, że Stella ma rację.
Jednak nie mógł opanować niepokoju, gdy opuszczał wraz z Bernardem sypialnię Stelli, gdzie ułożono na tapczanie chorą.
Na palcach przebiegli długi hali i minąwszy szybko wąski korytarz znaleźli się w gabinecie prezydenta. Dean trzykrotnie uderzył w ścianę poniżej oprawionego w grube ramy planu Celestii.
Zamarli w oczekiwaniu.
Ściana rozsunęła się bezszelestnie. W przedsionku oczekiwał Tom.
— Ciekawe, jak się otwiera tę ścianę od strony gabinetu? — mruknął Bernard, gdy znaleźli się w centrali. — Trzeba będzie to zbadać.
— Co mówisz? — zapytał Dean wyrwany z zamyślenia.
— Musimy dokładnie zbadać mechanizm otwierający wejście do gabinetu. Najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli w jakiś sposób zamknąć te drzwi, nim uda się nam dokładnie zbadać archiwum i centralę.
— A jak będziemy się kontaktować z Daisy i Stellą?
— Telefonicznie. Ta centrala jest czynna — wskazał ręką na pulpit. — Ja zaznajomię się dokładnie z tymi urządzeniami, ty zaś z Tomem zbadasz archiwum. Oczywiście na razie Tom musi jeszcze pilnować drzwi.
Wrócił do przedsionka, gdy raptowne przygaśnięcie światła zatrzymało go w miejscu.
— Raz, dwa, trzy… cztery, pięć, sześć… siedem, osiem, dziewięć — liczył szeptem.
— Miotacz! — zawołał Dean. — Czyżby?
— Równe odstępy — zauważył Kruk. — To chyba jakieś sygnały. Wtedy trzy, a teraz trzy razy po trzy.
Podbiegł do aparatury nadawczo-odbiorczej. Przez chwilę badał urządzenie, potem obrócił przełącznik. Lampka na pulpicie zapłonęła. Bernard manipulował nerwowo gałkami.
— Dlaczego chcecie użyć miotaczy przeciwko naszemu statków i?! — uderzył nagle w ściany centrali kobiecy głos. — P o w t a r z a m y Mieszkańcy CM — 2! Nie obawiajcie się nas!
— To te diabły! — wykrzyknął Tom głosem pełnym uniesienia.
— Tak. To oni! — potwierdził z przejęciem Dean. — Nawet ten sam głos, który słyszałem na zewnątrz.
— Halo! Halo! — zabrzmiały znów w głośniku słowa. — Wzywamy CM — 2 do natychmiastowego nawiązania łączności! W z y w a m y…
Głos urwał się nagle, aby w kilka sekund później odezwać się ponownie:
— Halo! Tu Astrobolid! Słyszymy was! Tu Astrobolid! Nie obawiajcie się nas! Dlaczego milczycie?
Widocznie kobieta powtarzająca wezwanie oczekiwała nawiązania łączności z równym jak Bernard, Dean i Tom napięciem, bo w głosie jej wibrowało podniecenie.
— Halo! Tu mówi Celestia! Mówi Celestia! — rzucił Kruk jednym tchem w mikrofon.
— Tu Astrobolid! Dlaczego milczeliście tak długo? Dlaczego nie odpowiadaliście na nasze wezwania?
— Kto wy? — głos Bernarda drżał wzruszeniem. — Czy wy… czy wy jesteście… Nie dokończył. Biblijna nazwa nie mogła mu przejść przez gardło.
— Nie obawiajcie się nas — rozległ się znów kobiecy głos. — Jesteśmy ludźmi takimi samymi jak wy.
— Ludźmi? A skąd? Skąd… wy… lecicie?
— Z Ziemi. Z tej samej Ziemi, z której wylecieli wasi przodkowie.
— Z Ziemi? — powtórzył Bernard.
— Przecież tam… jest… piekło — dodał drżącym głosem Tom.
— Ciiicho — syknął mu w ucho Dean. Widocznie słowa Toma wywołały konsternację również wśród przybyszów z Ziemi, bo przez chwilę panowała cisza.
Lecz oto nagle — odezwał się znów ten sam głos:
— Więc wy myślicie, że na Ziemi jest… pieklą? l dlatego uważacie nas za „nieczyste siły”? Bernard skonstatował ze zdziwieniem, że w głosie rzekomego „diabła” przebijała nuta wesołości.
— Słuchajcie! Mieszkańcy Cele s t ii! — ciągnął dalej kobiecy głos. — Przemawiają do was tacy sami ludzie jak wy! Ziemia nie jest piekłem! Żyją na niej ludzie tak jak przed wiekami, kiedy budowano waszą Celestię.
— Więc to nieprawda, co mówi Biblia o Ziemi? — nie wytrzymał Roche. — Więc wy jesteście ludźmi?
— Powtarzam: jesteśmy ludźmi, lecimy z Ziemi, która nie tylko nie jest żadnym legendarnym piekłem, ale stała się jeszcze piękniejsza, niż była przed czterema wiekami, gdy wasi przodkowie opuszczali Układ Słoneczny. Stoją jak stały Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Moskwa, Londyn, Warszawa…
— Waszyngton? — przerwał gwałtownie Kruk. — Więc to prawda, co mówił… — urwał nagle. Straszna myśl zgasiła nagły przypływ radości. Oni tu spokojnie rozmawiają, a tam Summerson może już w tej chwili wydaje wyrok zagłady na tych ludzi. Bo że są to ludzie, Bernard zdawał się już nie mieć wątpliwości.
— Uciekajcie od Celestii! — zawołał takim głosem, że aż Dean poderwał się z miejsca. — Nie zbliżajcie się do nas. Grozi wam zagłada! Summerson chce zmylić waszą czujność, cofając strefę dezintegracji!
— Kto to jest Summerson? — w głosie rozmawiającej z Krukiem kobiety nie wyczuwało się niepokoju.
— To prezydent Celestii. Chce was zniszczyć! Nie wchodźcie w strefę dezintegracji poniżej 6000 km! Jeśli już weszliście, to uciekajcie natychmiast! Natychmiast!
I z jakimś wzruszeniem pomieszanym z lękiem dodał ciszej:
— Wy nie możecie zginąć! Nie możecie! My musimy poznać prawdę o Ziemi! Właśnie teraz… Właśnie teraz…
Bez maski
Policjant skurczył się pod badawczym wzrokiem Summersona. Wyraz twarzy prezydenta nie wróżył nic dobrego.
— No i…? Udajesz wariata?
Szczękając nerwowo zębami Edgar Brown jeszcze bardziej skulił się w pałąk i więcej z bojaźni niż z namysłu wybełkotał: