Krzysztof Boruń
Andrzej Trepka
Zagubiona Przyszłość
Część l — Celestia
Umowa
Przytłumiony dźwięk dzwonka wdarł się niemiłym zgrzytem w ciszę gabinetu. Wielki, cętkowany dog, drzemiący u nóg prezydenta, podniósł łeb patrząc w twarz swego pana, jak gdyby zdziwiony, iż ten nie rusza się z miejsca.
Prezydent Edgar Summerson wstał niechętnie z głębokiego fotela i podszedł do telefonu.
— Halo! — rzucił szorstko w słuchawkę.
Naraz oczy jego zmieniły wyraz. Na twarzy odmalował się niepokój.
— No, tak… Rozumiem… Ale czy pańskie obliczenia, profesorze, są ścisłe? To sprawa wielkiej wagi. I dlatego, jak już mówiłem wczoraj wieczorem, chcę znać dokładny termin. No oczywiście, jeśli zajdą nieprzewidziane zmiany, to nie będę miał pretensji, lecz musi mi pan natychmiast o wszystkim sygnalizować… A więc za cztery dni wejdą w naszą strefę dezintegracji?… Pod kątem 28 stopni?… Tak… To zrozumiałe. Co?… Proszę nie przerywać ani na chwilę obserwacji. Ścisła dyskrecja obowiązuje w dalszym ciągu… Tak! Nie cofam swego słowa. Niech się pan o to nie martwi. Zadzwonię jeszcze do pana wieczorem.
Odłożył słuchawkę i począł wolno przechadzać się po miękkim dywanie zaścielającym gabinet. Cętkowany dog leniwie podniósł się z ziemi i wodził ślepiami za swym panem.
Prezydent podszedł do biurka. Przez chwilę bębnił palcami po gładkiej płycie, po czym zdecydowanym ruchem nacisnął guzik. Na maleńkim ekranie ukazała się twarz sekretarza Williamsa.
— Niech pan zawiadomi konstruktora Kruka, aby w ciągu piętnastu minut zjawił się u mnie.
Półmrok. Odurzająca woń kwiatów, tytoniu i oparów alkoholu wypełnia wnętrze sali. Wsiąka w dywany i draperie. Unosi się wśród tapczanów i foteli otaczających pierścieniem jasny dysk płyty przeznaczonej dla tańczących.
Bijące z dołu światło nie rozprasza mroku, który zda się osiadać ciemnym pyłem na twarzach kobiet i mężczyzn drzemiących w fotelach lub rozłożonych leniwie na miękkich poduszkach tapczanów. Czasem ktoś z nich rzuci tępe spojrzenie na snujące się pośrodku sali pary. Z rzadka strzęp głośniejszej rozmowy wyrwie się ponad nużący zgiełk perkusji.
Świetlisty krąg mieni się coraz to innymi barwami tęczy w takt głuchych uderzeń bębna. Raz po raz spośród kakofonii dźwięków podnosi się i raptownie gaśnie ostry, świszczący jęk jakiegoś instrumentu, podobny do głosu syreny alarmowej. Jakby zbudzeni tym dźwiękiem z uśpienia, tancerze wykonują szereg gwałtownych podrygów, aby za chwilę pogrążyć się znów w leniwym, jednostajnym ruchu.
Kotara zasłaniająca wejście do sali gry rozsunęła się bezszelestnie. W progu stanęło dwóch mężczyzn. Starszy z nich zamrugał nerwowo wyłupiastymi oczami i wskazując na salę zwrócił się do towarzyszącego mu młodego człowieka:
— Więc twierdzi pan, konstruktorze, że nie uda się panu obniżyć podłogi i zainstalować urządzeń wytwarzających sztuczną rosę bez zamknięcia sali na dwa tygodnie? To niedobrze. To bardzo niedobrze — pokręcił niechętnie głową osadzoną na grubej szyi, zniekształconej zaburzeniami tarczycy.
Młodszy mężczyzna rozłożył bezradnie ręce.
— Nie widzę innego wyjścia — odparł.
Ruch ten kontrastował jaskrawo z jego wysoką, barczystą postacią, z patrzącymi bystro ciemnymi oczami.
— Zastanowię się — rzekł z wahaniem starszy mężczyzna. — Może przystosujemy do tańca na ten okres inną salę. Niech pan jutro zadzwoni do mnie.
Od kręgu tańczących par oderwała się młoda, przesadnie wymalowana kobieta i chwiejnym krokiem podeszła do konstruktora.
— Ber! Skąd się tu wziąłeś? — zwróciła się do niego poufale i miękkim ruchem ramion usiłowała objąć go za szyję. — Ber! Chodź potańczyć ze mną. Chodź!
Przez twarz konstruktora przebiegł cień niechęci. Odsunął delikatnie ramiona dziewczyny i odrzekł stanowczym tonem:
— Daj spokój, Betty. Jestem tu służbowo.
Wyraz zawodu odbił się w dużych, zaczerwienionych oczach dziewczyny.
— A przyjdziesz? — nie ustępowała. — Prawda, że przyjdziesz?
— Po co? Przecież wiesz, że nie lubię takiej zabawy.
— Ale napijesz się. Ze mną. Koniecznie…
— Wiesz, że nie piję.
— Ale tak… trochę. Ze mną — szeptała przymilnie, przysuwając twarz do jego policzka.
— Daj spokój, Betty — powtórzył konstruktor już nieco szorstko.
— Ale z ciebie uparciuch. Brzydal jesteś! — zawołała dziewczyna.
— Wiesz sama, że tu nie bywam.
W oczach dziewczyny zapaliły się złe błyski.
Wiem, wiem! Gdyby tu była Stella — zasyczała ze złością — tobyś…
— Nie opowiadaj głupstw — przerwał konstruktor, wyraźnie już wytrącony z równowagi.
Na ustach starszego mężczyzny, obserwującego scenę spod wpółprzymkniętych powiek, pojawił się ironiczny uśmiech.
— Co ja słyszę? Panie Kruk? Więc to prawda, że pan i Stella Summerson… Urwał w połowie zdania. Konstruktor chciał gwałtownie zaprzeczyć, lecz oto kotara rozsunęła się i w progu stanął boy.
— Panie konstruktorze! — zawołał pochylając się w ukłonie. Telefon do pana. Dzwoni sekretarz jego ekscelencji prezydenta Summersona.
Bernard Kruk w milczeniu wpatrywał się w zaciśnięte usta prezydenta. Nieco zdziwione spojrzenie konstruktora jakby mówiło: „No cóż, nie wezwał mnie przecież tak nagle po to, by słowem nie przemówić”.
Prezydent patrzył przez dłuższą chwilę na konstruktora, po czym zatopił wzrok w przeciwległej ścianie.
— Co słychać u pana? Ma pan dużo pracy?
— Owszem, nie mogę narzekać na brak zajęcia, zwłaszcza w tym miesiącu.
— Hm… Prezydent starał się pokryć niezadowolenie uśmiechem, który wypadł sztucznie.
— Bo chcę panu pomóc. Na nadmiar doliodów pan pewnie nie choruje? Mógłbym mieć dla pana zajęcie. Zupełnie dodatkowe, poza zwykłymi obowiązkami. Płatne, naturalnie, według umowy.
— Słucham, ekscelencjo.
— Chodzi mi o sprawę w gruncie rzeczy błahą. Z góry pana proszę nie brać jej zbyt do serca. To znaczy, nie wyobrażać sobie niczego ponad to, co powiem. Orientuje się pan w budowie miotaczy badonowych?
— Dość dobrze.
— Od tej chwili rozmowa nasza pozostanie tajemnicą. Tajemnicą moją i pana. Kruk skinął głową patrząc z zaciekawieniem na prezydenta.
— Trzeba będzie ciągnął wolno prezydent dokonać przebudowy miotaczy w ten sposób, aby strefę dezintegracji można było dowolnie kurczyć i rozszerzać. Jak pan ocenia realną możliwość wykonania tego zadania?
Strefą dezintegracji nazywano w Celestii przestrzeń ochronną otaczającą tę sztuczną wysepkę kosmiczną. Każde ciało o średnicy większej od 5 mm i grożące zderzeniem z Celestią było niszczone w tej strefie działaniem miotaczy wyrzucających ładunki cząstek, zwanych badonem.
Konstruktor zastanowił się chwilę, chcąc dać prezydentowi jak najkonkretniejszą odpowiedź.
— Rozszerzenie strefy dezintegracji — odrzekł wreszcie — jest zadaniem wymagającym znalezienia zupełnie nowych rozwiązań konstrukcyjnych. Właściwie musiałbym zbudować nowe miotacze. A poza tym nasz miotacz badonowy w czasie pracy wykorzystuje maksymalną energię, a nawet działa szkodliwie na akumulatory. W chwili wystrzelenia ładunku badonowego przygasa światło w całej Celestii, ponieważ musimy na ten czas skierować główny zasób energii do miotacza, aby w ciągu 0,0008 sekundy wytworzyć około 0,05 grama badonu i nadać jego cząstkom prędkość 60000 km/sek. Rozszerzenie strefy byłoby możliwe tylko w wyniku zwiększenia mocy głównego reaktora atomowego. A na to trzeba by wybudować nowy reaktor.
— No dobrze — przerwał prezydent. — Ale czy nie dałoby się rozszerzyć strefy dezintegracji w inny sposób, nie wymagający dodatkowego zużycia energii? Na przykład przez przedłużenie okresu istnienia badonu dwu — albo trzykrotnie?
— Niestety, ekscelencjo, to jest wykluczone w samym założeniu. Badon po upływie 0,052 sekundy od opuszczenia miotacza przemienia się w antineyon, by w tej postać, praktycznie rzecz biorąc, powodować eksplozję niemal każdej materii napotkanej na swojej drodze — Ale i jego istnienie jest krótkie — po następnych 0,047 sekundy rozpada się na nieszkodliwe cząstki elementarne dysponujemy żadnym, środkami, aby choć w najmniejszym stopniu zmienić stosunek tych liczb. To są stosunki stałe, związane z procesami jądrowymi