Изменить стиль страницы

Na szczęście prezydent wrócił do biurka i wyciągnął grubą księgę. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, wreszcie wyjął pióro. Drganie ręki wskazywało, że coś zapisuje. Znów się zamyślił.

Gorąco w windzie stawało się nie do zniesienia. Wyczerpana upływem krwi i głodem Daisy poczęła słabnąć.

— Jeszcze trochę… Jeszcze trochę… — szeptał Bernard podtrzymując słaniającą się dziewczynę. — Chyba zaraz skończy.

— Już nie mogę! Nie wytrzymam! — oddychała ciężko dziewczyna. Wodziła błędnym wzrokiem po ścianach windy, jakby szukając tam ratunku.

— Cóż robić? Daisy! — W oczach Deana pojawiła się desperacja. — A może jednak pojechać na górę?

— A tam czeka policja — syknął Bernard siląc się na spokój.

— A więc co robić? Przecież ona nam tu umrze!

— Poczekamy jeszcze parę minut. Jeśli Summerson się nie wyniesie, to wyjdziemy z windy i…

— Już wstał!

W Daisy wstąpiły nowe siły.

— Wstał? — zapytała wpijając palce w ramię Bernarda.

— Tak. Już wychodzi — relacjonował Dean w podnieceniu. — Zamknął drzwi.

— Otwórz na chwilę windę i zamknij — rozkazał Kruk. — Można wpuścić trochę powietrza, ale z wyjściem musimy jeszcze chwilę poczekać.

Minęło jednak pięć minut, a prezydent nie wracał do archiwum. Zachowując jak największą ostrożność Dean podszedł do drzwi prowadzących do centrali i odsunął je. Tam również prezydenta nie było. Astronom przeszedł szybko przez salkę i zajrzał do przedsionka. Byli sami. W gabinecie też nie było Summersona.

— Widocznie poszedł spać — stwierdził z ulgą.

Wygląd Daisy przeraził go. Dziewczyna siedziała na progu windy z zamkniętymi oczyma, opierając głowę o zimną powierzchnię metalowych drzwi. Na twarz jej wystąpiły wypieki. Oddychała ciężko.

— Niedobrze — zwrócił się do przybyłego Kruk. — Zaczyna gorączkować. Rana i porażenie robią swoje.

— Co ci jest, Daisy? — Roche nachylił się i ująwszy gorącą rękę dziewczyny głaskał ją delikatnie.

Uśmiechnęła się do niego nie otwierając oczu.

— Nic. Nic mi nie jest. To przejdzie. Tylko ta rana boli.

— Może przewinąć bandaż?

— Nie. Nie trzeba. Tak mi się chce pić! — westchnęła.

— Ciężka sprawa — mruknął ponuro konstruktor.

— Wiem… — skinęła z rezygnacją głową.

— Skąd tu wziąć wody?

— A jakby — wtrącił Tom nieśmiało — zrobić wyprawę do Summersona? Oczy Roche'a zabłysły.

— Tak! Ale w jaki sposób?

— Trzeba jeszcze odczekać z godzinę, aż dobrze zaśnie — rzekł Bernard. — Znam mniej więcej rozkład mieszkania, więc może uda nam się zdobyć coś do picia i jedzenia, a może nawet jakieś lekarstwo dla Daisy. Byle tylko nie natknąć się na psa, bo to byłaby katastrofa.

— A ta twoja Stella? — rzucił pytanie Dean. — Mogłaby nam pomóc.

— Stella?

Bernard zamyślił się.

— No co? Przecież pomogła nas odbić ze szpitala Bradleya, więc chyba i teraz nas nie zdradzi.

— Stella… — powtórzył Kruk. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu przekreślił grubą linią wszystkie nadzieje, przyrzekł sobie, że więcej nie spotka się z córką prezydenta, okłamywał siebie, że zapomni o niej tak, jak nakazywał mu rozsądek.

A teraz ma ją znów zobaczyć, ma usłyszeć jej głos, w jakże jednak zmienionych warunkach!

Był pewien jej miłości nie tylko dlatego, że świadczyły o niej ostatnie wydarzenia… Czyż więc nie ma prawa prosić ją o pomoc?

„Ani ja dla Stelli, ani ona dla mnie” — powtórzył słowa, które przed dwudziestu godzinami przecięły jego decydującą rozgrywkę z Summersonem. — Tak. Lepiej nie widzieć Stelli.

Otrząsnął się z zamyślenia.

Nie. To nie jest już tylko jego sprawa. Tu chodzi o życie Daisy.

— A więc — zwrócił się do towarzyszy — na wyznaczone miejsca! Ja zabieram się do badania centrali. Tom niech pilnuje wejścia do gabinetu. Dean zajmie się archiwum, no i niech dalej opiekuje się Daisy. Za godzinę, jeśli się nic nie zmieni, zrobimy wyprawę w głąb mieszkania.

Postąpił parę kroków i zatrzymał się.

— Aha, jeszcze jedno. Trzeba zobaczyć, co on. tam napisał. To może być bardzo ważne. Wyjął księgę z biurka i otworzył w założonym miejscu

12.02.2406

Zaszły nieprzewidziane okoliczności, lecz sytuacja jest opanowana. Green i Mellon usiłowali bruździć. Wydawało im się, że wykorzystają niepokoje dla siebie. Rozpoczęli wyraźnie przygotowania do akcji przeciw rządowi. Ale przeliczyli się. Musiałem, niestety, użyć siły w stosunku do Greena. Choć on mądrzejszy od swego pradziadka, lecz zbyt szybko odsłonił karty.

Drugą, znacznie ważniejszą przeszkodą w realizacji moich planów było to, iż konstruktor rządowy Bernard Kruk próbował uniemożliwić przebudowe miotacza. Jeszcze raz potwierdza się teza, że nie należy wyznaczać na odpowiedzialne stanowiska ludzi pochodzących z wrogiego środowiska. Początkowo myślałem, że Kruk inspirowany jest przez Agro, ale wszelkie dane wskazują, że zdołał on nawiązać kontakt z Czerwonymi i działał na ich polecenie. Akcja ma charakter zorganizowany, przy czym znalazła oparcie wśród najbardziej buntowniczych elementów białego i czarnego motłochu. Śledztwo wykazało, że działające grupy nawiązały do terrorystyczno-wywrotowego Stowarzyszenia Nieugiętych, co może być szczególnie niebezpieczne wobec poważnych oznak wrzenia. Dzięki sprawnej akcji policji spisek został zlikwidowany i prawdopodobnie wszyscy ważniejsi przywódcy są pod kluczem. Próba zamachu na nowo mianowanego konstruktora rządowego udaremniona. Kruk i jego bezpośredni wspólnicy zostali odbici przez bandę, lecz policji udało się szybko ich osaczyć w centralnych pomieszczeniach. Wobec zastosowania gazów wyszli oni w skafandrach na zewnątrz. Los ich jest przypieczętowany, gdyż nie mają innej drogi powrotu do wnętrza Celestii jak przez śluzę, której strzeże policja.

Przebudowa miotacza została dokonana. Czerwoni używają iście diabelskich sztuczek, lecz nie unikną swego losu.

— Co to ma znaczyć? — zdziwił się Roche. — Przecież on to pisał przed chwilą?

— No właśnie. Dlaczego nie wspomina nic o zniszczeniu rakiety?

— Może jeszcze nie zostało to stwierdzone?

— Eeee… Od tego ma Lunowa.

— Mówi, że robią diabelskie sztuczki… — podsunął Tom.

— A jakby tak przyjąć, że jest więcej rakiet? — rzucił Dean.

— To też nic nie wyjaśnia.

— A może to jednak diabły? — ponowił uwagę chłopiec, lecz zajęci swymi myślami Kruk i Roche nic nie odrzekli.

— Tak — powiedział kategorycznym tonem Bernard. — Jedynym wyjaśnieniem może być to… — zawahał się —…że oni jeszcze nie zostali zniszczeni.

— Nie zostali zniszczeni? — słaby okrzyk dziewczyny zmusił ich do odwrócenia głów. Daisy uniosła się z trudem z ziemi i podeszła chwiejąc się do biurka.

— Dean! Ber! Tam jest radio — mówiła, łapiąc z wysiłkiem powietrze. — Może oni żyją! Może uda ci się… — urwała i przybladła. Nagle jęknęła i zatoczyła się usiłując wesprzeć zdrową rękę o krawędź blatu.

Dean pochwycił ją w ramiona. Osunęła mu się na ręce. — Ona tu umrze… — podniósł wzrok na Kruka. — Daj pistolet! Idę! — powiedział Bernard.

Głuche, gardłowe ujadanie poderwało Stellę z posłania. Przecierając zaspane powieki usiłowała uświadomić sobie, co się z nią dzieje. Gwałtownie przerwany sen mieszał się w chaotyczną gmatwaninę z rzeczywistością.

Co się właściwie stało? Jeszcze przed chwilą widziała w marzeniu sennym uśmiechniętą do niej twarz Bernarda. Trzymając się za ręce, dążyli gdzieś długim korytarzem. Było jej tak dobrze… Naraz jakiś bezkształtny, czarny cień zagrodził im drogę. Rosnąc w ludzką postać rozpostarł dwie postrzępione płachty — ręce. Ujrzała wykrzywioną szyderczym uśmiechem twarz starej wiedźmy, tak często występującej w opowieściach Greena.

Stella czuła, jak ogarnia ją gniew. Rzuciła się naprzód chcąc zetrzeć w proch staruchę. Lecz oto zamiast pomarszczonej twarzy ujrzała przed sobą gniewne oblicze ojca.

„Chodź ze mną! — zagrzmiał jego głos. — Los Kruka jest przesądzony”.

Cofnęła się z przestrachem kryjąc twarz w ramionach Bernarda.