— Ja… widziałem diabła.
— Kto ci zapłacił za to, żebyś mi bzdury plótł? I ile zapłacił? Bo rozumiesz, że dla takiego chama, jak ty, kłamać prezydentowi znaczy to samo, co skazać się na śmierć. No, słucham!
Groźba odniosła ten skutek, że policjant nie był w stanie przemówić ani słowa. Łypał tylko błędnie wypukłymi, rybimi oczami.
— Przebaczę ci — ciągnął Summerson po chwili milczenia — jeśli wszystko szczerze wyjawisz. Ty jesteś głupi, pieniędzy masz mało… Myślałeś, że się uda. Tymczasem ja chcę wiedzieć, kto ciebie poszczuł. Zapłacę tyle, ile ci obiecali. Więc gadaj.
— Ale ja… Ja naprawdę… ja nic — policjant trząsł się jak w febrze.
— Daisy Brown to twoja bratanica?
— Nie. Gdzieżby tam! Mało Brownów w Celestii?
— Masz rodzinę?
— Żonę.
— Jeśli nie powiesz prawdy, i ty, i twoja żona pójdziecie do kotła. Natychmiast! Czekam najwyżej pół minuty!
Dla spotęgowania wrażenia spojrzał na zegarek.
— Ja… ja — jąkał się przerażony Brown — wszystko powiem… Przysięgam na żonę, na Boga, na wszystko — wyrzucał pośpiesznie z siebie, jak gdyby się bał, że nie zdąży powiedzieć słowa, zanim upłynie pół minuty.
— A więc mów. Bez obawy — zachęcał prezydent. — Ja poznam, czy mówisz prawdę. Masz tu na zadatek pięć doliodów.
Summerson niedbale położył metalowy krążek na stole i pstryknięciem palca popchną! go w stronę policjanta. Ten spojrzał jakoś niepewnie, ale zdobył się na odwagę i szybko schował monetę do kieszeni. Ośmielił się trochę.
— Może ja kłamałem, że diabeł… — zaczął. — Ale mnie się naprawdę tak wydawało…
— Mów dokładnie, co widziałeś. Więcej nie wymagam. Pełniłeś wtedy wartę na zewnątrz, przy drzwiach śluzy, tak?
— Tak, ekscelencjo.
Policjant oprzytomniał i choć wciąż jeszcze był wytrącony z równowagi strasznymi przeżyciami dnia, rozpoczął nieco chaotyczną opowieść:
— To było jakieś — zastanowił się — trzy godziny temu. Pan Bradley pracował na miotaczu, a ja byłem przy wejściu, kiedy tamci bandyci…
— Wiem — przerwał Summerson. — Chcieli porwać konstruktora.
— No tak. Patrzę, jeden stanął koło mnie na pomoście…
— Kto?
— No, ten… bandyta. Summerson rozgniewał się.
— Znam przebieg napadu. Mów, kiedy zobaczyłeś to „coś”, co ciebie przeraziło. Spokojnie, bez nerwów.
— Kiedy tamci bandyci gonili pana Bradleya, to zacząłem mierzyć do nich z elektrytu…
— Mów dalej — ponaglał Summerson. Pilno mu było dowiedzieć się czegoś konkretnego o tej istocie, o której plotka zdążyła już stworzyć legendy, wcale z sobą nie powiązane.
— Wtedy zobaczyłeś tego diabła? — podsunął Summerson.
— Tak. ”
— Gdzie był i jak wyglądał? Dokładnie!
— Leciał przez powietrze jak ptak…
— Dureń jesteś. Tam nie ma powietrza. Jak to? On nie łaził po płaszczu Celestii?
— Ależ nie, ekscelencjo. Leciał, tak jak mówię. Leciał wprost na mnie.
— No i doleciał? — ironicznie zapytał prezydent.
— Nie. Zatrzymał się w miejscu. Wtedy kiedy broń wypadła mi z ręki. To nie była moja wina — pośpiesznie usprawiedliwiał się policjant. — Zresztą parę minut wcześniej zabiłem jednego bandytę. Mam świadków. Inspektor zapisał mi to w kartotece.
— Hm… to ty zabiłeś napastnika? A więc powinienem ci wierzyć. Ale skup się teraz. Uważaj, o co pytam, i rzeczowo odpowiadaj. A więc: kiedy pierwszy raz zobaczyłeś tego diabła?
— Zobaczyłem go, gdy mierzyłem do bandytów. Przykucnąłem w cieniu i mogłem ich wszystkich po kolei powystrzelać. Obracali się w świetle reflektora jak tarcze na ćwiczeniach. Przecież mnie nie pierwszyzna strzelać…
— Do rzeczy! — przerwał prezydent. — Jak daleko było to coś, kiedy je zauważyłeś?
— Blisko. Może dwadzieścia metrów, może dziesięć. To podlatywało bardzo szybko. Strzeliłem do niego…
— No i co? — zaciekawił się prezydent. — Spudłowałeś ze strachu?
— Chyba nie. Był niedaleko. Widocznie też poczuł uderzenie, bo zaraz się odwrócił i wali wprost na mnie. Straszny był! Wtedy uwierzyłem, że to diabeł. To było okropne!
Groza malująca się na twarzy policjanta wzbudziła zaufanie Summersona do jego słów. Chcąc się jednak jeszcze upewnić, podstępnie zapytał:
— Czy on wydawał z siebie jakiś głos?
— Nie. Milczał jak diabeł.
Prezydentowi zebrało się na śmiech, ale zrobił tym surowszą minę.
— Opowiesz mi dokładnie, jak ten diabeł wyglądał. Powoli, ze wszystkimi szczegółami. Policjant skupił się, ale wrażenie pozostałe w pamięci nie pozwoliło mu na logiczne zestawienie obrazu.
— No cóż… — wykrztusił. — Wyglądał jak diabeł. Tylko bez głowy.
W umysłach ludzi Celestii pojęcie diabła było czymś bardzo mętnym. Biblia mówiła wprawdzie w pierwszym rozdziale, że sześćdziesięciu sprawiedliwych zgodnie z boskim wyrokiem opuściło Towarzysza Słońca, skoro ta planeta została podbita przez diabły, jednak żaden ustęp Biblii nie opisywał zewnętrznego ich wyglądu. Diabeł był za to przedstawiany na wielu malowidłach, zwłaszcza pochodzących z okresu, kiedy w sztuce dominował prąd, zwany „diabolizmem”, po części właśnie od faworyzowania tego tematu przez artystów. Przypisywano przy tym diabłom bardzo dowolne kolory i cechy zewnętrzne, w zależności od fantazji twórcy. W przeciwieństwie do malarzy z ubiegłych wieków Green w wydawanych przez siebie powieściach rysunkowych wprowadził zwykłą sztampę. Jego diabeł miał kadłub mniej więcej kulisty, osadzony na czterech długich i groteskowo cienkich łapach, dwa kozie zakrwawione rogi wystające z płaskiej głowy o wielkiej paszczy i wyłupiastych rubinowych oczach. Szeroki, ognisty ogon był niezbędnym dopełnieniem obrazu.
Przeciętny mieszkaniec Celestii wyobrażał sobie diabła właśnie tak, jak oglądał go setki razy w książeczkach obrazkowych kupowanych jak narkotyk, choćby za cenę ostatniego kawałka chleba.
Summerson rozumiał więc, co policjant miał na myśli mówiąc o wyglądzie diabła. Mimo to zmarszczył brwi i zażądał konkretnych wyjaśnień.
Zgarbiony na krześle człowieczek wstrząsnął się na okropne wspomnienie.
— Był gruby, okrągły i fruwał na pięciu łapach, bo nie miał skrzydeł. Za nim ciągnął się ogon, prosty jak pręt. Ogon był fioletowy, ale jakiś przezroczysty, tak jak płomień.
— A jakiego koloru oczy miał ten diabeł? — zapytał prezydent. — Może świecące? Policjant jednak nie potrafił udzielić tu bliższych wyjaśnień.
— Nie wiem. W ogóle nie widziałem głowy. Ja… zemdlałem.
Summerson zastanawiał się przez chwilę nad tym, ile prawdy było w zeznaniach policjanta. Wtem zabrzęczał telefon. Prezydent dał znak policjantowi, by się oddalił, i podniósł słuchawkę.
Godston donosił o osaczeniu zbiegów na 99 poziomie. Summerson odetchnął z taką ulgą, jak gdyby spadł mu z piersi ciężar całej Celestii.
— Najserdeczniej ci dziękuję — powtarzał z wylewnością tak obcą jego charakterowi, że uwieszony przy drugim aparacie dyrektor policji w pierwszej chwili zwątpił, czy istotnie rozmawia z wujem. Ale ton głosu Summersona, pomimo silenia się na serdeczność, pozostawał ten sam, co zawsze. To upewniło Godstona, że wszystko jest w porządku.
— Co? Żeby nie uciekli? — zachrypiał nerwowo prezydent. — Licz się ze słowami. Tak, tak! Ja wiem, że ich nie puścisz, drogo by cię to kosztowało. Wiesz, co to znaczy, mam nadzieję… -zaśmiał się ostrzegawczo. — Dobrze im tak… Wyrok śmierci na całą czwórkę zaraz ci przyślę. A co do zapłaty, tak, tak, oczywiście. Tobie, policjantom, wszystkim, którzy dopomogli… Nie, tyle nie. Za tę chwilę zwątpienia skreślę ci 25 procent… Ale nie martw się, dużo jeszcze zostanie. A poza tym, co wiesz nowego?
Summerson słuchał jeszcze chwilę, po czym zaklął i odłożył słuchawkę. Butem nacisnął guziczek przy krawędzi blatu. Williams zjawił się natychmiast.
— Tu są nowe, niezwykle ważne zarządzenia — zwrócił się do niego prezydent wręczając zapisany arkusz papieru. — Zajmie się pan ich opublikowaniem jutro wczesnym rankiem. Decyzję tę podjąłem na naradzie rządowej w związku z zaostrzoną sytuacją — dodał wyjaśniająco. — Tylko niech pan nie przegapi terminu, bo to pilne jak nic w świecie. Wszyscy mieszkańcy Celestii muszą do godziny ósmej rano znać treść tych zarządzeń.